Moje wpisy

Miniaturka postu

Z miłosći do piękna

 
Z miłości
 
Walentynki- święto zakochanych, dla niektórych wyjątkowy dzień, kiedy raz w roku możemy usłyszeć „kocham” dla innych (także dla mnie) dzień jak co dzień….
Warto jednak celebrować miłość, a jeżeli dzień 14 lutego, pomaga niektórym otworzyć się na drugą połówkę, to czemu nie?
Są tacy co wybierają ten dzień na oświadczyny, wyznanie miłości, czy romantyczną kolację we dwoje z dala od gromadki dzieciaków. Codziennie słyszę „kocham Cię”, dostaję kwiaty od Męża bez okazji, jednak traktuje dzień Świętego Walentego, kiedy to mogę zrobić mojej drugiej połówce wyjątkowy prezent.
Pomysłów może być wiele, tym bardziej w czasach, w których możemy mieć wszystko na wyciągnięcie ręki. Zebrałam dla Was wyjątkowe rzeczy, które może w przyszłości, posłużą Wam jako inspiracja. To co kocham najbardziej, ale i takie prezenty, które dostał ode mnie Cezary.
Na początek trochę historii…
 
Święty Walenty pochodził z Terni i jako kapłan pomagał parom zawrzeć związek małżeński. Podobno jako pierwszy pobłogosławił miłosną relację chrześcijanki i poganina. Kiedy odkryto, że nawracał pogan, próbowano go zmusić, aby wyparł się Chrystusa.
Walentego wtrącono do więzienia, gdzie zakochała się w nim niewidoma córka strażnika. Gdy ten fakt ujrzał światło dzienne, skazano go na śmierć. Przedtem jednak niewolnik zostawił kobiecie list w kształcie serca z napisem: „Od Świętego Walentego”
Kiedyś modlono się za jego wstawiennictwem za ciężko chorych, ale rzecznik Archidiecezji Poznańskiej ks. Maciej Szczepaniak, przypomniał wiernym jego postać i twierdził, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby modlono się również za zakochanych. Obraz Świętego Walentego możemy zobaczyć na frontowej ścianie kamienicy ul. Górna Wilda w Poznaniu.
Każde państwo na świecie obchodzi Dzień Zakochanych inaczej. Jak nietrudno się domyślić, najhuczniej świętują Amerykanie w USA, kupując czerwone bibeloty i oglądając popularne komedie romantyczne w towarzystwie popcornu. We Francji należy ukochanej, wysłać bukiet czerwonych róż, a w Czechach wszyscy zakochani udają się na most Karola w Pradze, aby przywiesić kłódkę wiecznej miłości. W Anglii Święto Zakochanych celebruje się, używając wizerunku najsłynniejszych kochanków- Romea i Julii. Chińskie Walentynki nazywane są „nocą siedmiu”. Chinka udaje się nad rzekę i kładzie na wodzie igły- jeżeli zatoną, oznacza to, że jest gotowa do poślubienia ukochanego.
 
Klasyka gatunku
 
Zacznę dosyć prozaicznie i być może mało popularnie- PERFUMY. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że każdy zapach przywożę lub kupuję mojemu ukochanemu w różnych zakątkach świata. Sama jestem „perfumową maniaczką” i mam w domu około 12 flakonów różnych zapachów. Wcale nie mniej posiada w swoim zbiorze mój Małżonek. Te które widzicie na zdjęciu pochodzą z Dubaju i jest to edycja limitowana związana z Rokiem Tolerancji, który był obchodzony w zeszłym roku w ZEA.
Nie można ich kupić w internecie i do niedawna jeszcze prosiłam koleżankę z Dubaju, aby kupiła dla Czarka nowy flakonik. Jak nie trudno się domyślić zapach jest ciężki, typowo arabski, ale jednocześnie ma w sobie magiczne nuty ciepła. Mój Mąż uwielbia ten zapach, jak i ja kocham go, kiedy jest ubrany w te orientalne nuty skóry i bursztynu. Spójrzcie, samo opakowanie przyprawia o zawrót głowy.

Ja także sięgam po perfumy z niszowych butików.
Kolejnym pomysłowym i zapachowym prezentem, który uwielbiam jest świeca do masażu ( widzicie na zdjęciu poniżej) To połączenie wielu przyjemności w jedną. Kiedy świeca podziała na nasze zmysły węchu, rozpuszczony olej, możemy wsmarować w nasze ciało…. Lub ukochanego :)
To nie koniec zapachowych doznań… Widzicie to cudeńko poniżej? Jak myślcie co to może być?  Ulubiony gadżet domu Cioci Edytki- perfumowana kamea Cire Trudon. Umieszczamy ją na podgrzanym naczyniu, a rozpuszczona uwalnia piękny zapach w całym wnętrzu, na przykład trawy cytrynowej… Sprawdzi się w sam raz na romantyczny wieczór we dwoje.
Co jeszcze sprawiłoby mi radość?
 
Przecież człowiek nie samymi prezentami żyje. Wieczór we dwoje przy świecach to klasyka gatunku, jednak aby stworzyć klimat unoszącej się w powietrzu miłości należy trochę się postarać. W mojej sypialni nie mogłam mieć kominka, ale nic nie stało na przeszkodzie, żebym go sobie stworzyła za pomocą klimatycznych świec. A książka? Moja ulubiona, tylko że w języku angielskim, gdyż nadal się go wytrwale uczę. Łączę więc przyjemne z pożytecznym. Sięgam po ulubione tytuły- jak Dziennik Bridget Jones.  Któż jej nie kocha, tym bardziej w Walentynki?
Biżuteria? Czemu nie!
 
Dalej pociągnę temat prezentów klasycznych, ale pięknych i wyjątkowych. Z racji tego, że jestem mamą, ograniczam liczbę świecidełek na swoim ciele. Nadal chciałabym mieć nienaruszone uszy i szyję- wszystkie mamy raczej powinny wiedzieć o czym piszę…
Żebym mogła sięgnąć po biżuterię musi ona być faktycznie wyjątkowa. Często wybieram ją sobie sama lub rysuję szkice, aby mój Mąż mógł zlecić jej wykonanie (jak te czarne kolczyki, które miałam na wielu oficjalnych wyjściach.) Jestem zwolenniczką zasady „mniej”, wcale nie oznacza „gorzej” Dzięki temu wiem dokładnie na jaką okazję dostałam dany prezent i jak wiele dla mnie znaczy.
Biżuteria wiadomo rzecz droga, a co z tymi, co nie mają wystarczająco dużo funduszy? Specjalnie zestawiłam na zdjęciu drogocenności z pięknie rzeźbionych mydłem. To cudeńko kosztuje niewiele, a może stać się pięknym prezentem dla naszej połówki. Powiecie mi i co z tego? Przecież to mydło, które po pierwszym myciu nie będzie już tak wyglądało. To fakt, dlatego moje lądują w szafie lub na półce z ubraniami. Za dawnych czasów, kiedy byłam małą dziewczynką, mama wkładała do szafy wszystkie zagraniczne mydła, które przywiózł mój tato z kontraktów. Dzięki temu nasze ubrania pachniały nie tylko popularnym proszkiem do prania.
Z miłości do wnętrz
 
Co sprawiło by mi największą radość? Mimo, iż to święto Walentego, które kojarzy się jednoznacznie z biżuterią, perfumami, kolorowymi kartkami i pluszowymi sercami, to mnie jak zawsze największą radość sprawiają gadżety do domu. Wówczas nie mam wątpliwości, że obydwoje z nich skorzystamy. Spójrzcie na te butelki Serax. To jeden z moich ulubionych domowych dodatków. Każdym z nas napełnia je ulubionym trunkiem, odpalamy romantyczny film, robimy popcorn na maśle, no i czego chcieć więcej?
Mało kto wie, że u nas Walenty gości prawie codziennie  :) Mamy swoje wieczory, podczas których po prostu rozkoszujemy się ciszą, kiedy dzieci śpią.  Zabrzmi to co najmniej dziwnie, ale uwielbiam herbatę i mam parę puszek takowych w swojej kuchennej szafce. Moją ulubioną jest zielona z prażonym ryżem. W drewnianych filiżankach wykonanych z litego drewna akacjowego, smakuje wyśmienicie, a żeliwny czajnik Serax długo utrzymuje ciepło. Filiżanki mają jeszcze jedną, ważną zaletę: mianowicie nie nagrzewają się, dzięki temu są bardzo funkcjonalne. Jak przystało również na prawdziwą Nowohuciankę, lubię też czasami… piwo… :)

 Wyjątkowy gość.
 
Kiedy jeszcze nie zarabiałam własnych pieniędzy, robiłam Cezaremu własnoręcznie wykonane prezenty takie jak: albumy wspominkowe czy kartki. Zachęcam Was do tego typu upominków, gdyż mój Mąż do dzisiaj trzyma wszystkie pamiątki. Chętnie do nich wracamy i śmiejemy się z niektórych naszych wspomnień.
Staram się, aby prezenty ode mnie były faktycznie wyjątkowe. Często wsłuchuje się w to co mówi Cezary i tak na przykład dostał ode mnie złotą lampkę biurową Bestlite, bo zawsze powtarzał: „Nie mam czym sobie zaświecić, jak uczę się tekstów”
Pewnego razu zauważyłam, jak Czaro obserwuje na Instagramie Steve’a Casino, który wykonuje figurki z fisztaków. Powiedział do mnie: „Wow! Zobacz co za Gość”. Nie czekając długo, postanowiłam napisać do Steve’a i tak oto na każdą okazję Cezary dostaje ode mnie nową figurkę z postacią, w którą wcielał się w różnych produkcjach filmowych. Mój Mąż ma już w swojej kolekcji: Kilera, Sida i Azbesta. Cezary nie pogardzi też dobrą literaturą. Uwielbia Żulczyka, Twardocha oraz nadrabia zalaegłości, więc  do naszej domowej biblioteki zawitały ostatnio dzieła Olgi Tokarczuk. 
Na podsumowanie tego tekstu, chciałabym Wam życzyć po prostu dużo miłości. Żebyście się zawsze szanowali, mówili piękne słowa, patrzyli sobie w oczy, a prezenty niech będą tylko uzupełnieniem Waszych uczuć. Kochajcie się, tak jak my się kochamy! 
 
 

Miniaturka postu

Coraz bliżej Święta

Swój dzisiejszy post zacznę od dwóch krótkich słów: „Kocham Święta!!!” Jak co roku, mój dom w tym okresie zamienia się w magiczny świat, pełny moich autorskich dekoracji i ręcznie robionych wianków.KRÓTKA HISTORIA MOJEJ MIŁOŚCI DO ŚWIĄTECZNYCH DEKORACJI.
 
Raczej nie będę oryginalna w tym co teraz napiszę. Zapewne każda polska dziewczynka, oglądając amerykańskie filmy, których akcja rozgrywała się podczas Świąt Bożego Narodzenia, pragnęła choć trochę wprowadzić do swojego domu, ten wyjątkowy klimat zza oceanu. Jakieś 20, 30 lat temu nie było nam dane zaznać nawet 1/10 tego, co widziałyśmy na szklanym ekranie. Wielkie pragnienia małej dziewczynki na szczęście dzisiaj zmaterializowały się i mogę Wam pokazać co mi w duszy gra.
Pamiętam, kiedy przychodziły święta, to zamiast kolorowych, amerykańskich dekoracji na moim drzewku lądowały cukierki- sople, których z racji wieku nie można nam było jeść. Z roku na rok, przywieszaliśmy te same ozdoby, gdyż przy czwórce dzieci zawsze były ważniejsze wydatki niż „świąteczne buble.”

Kiedy przychodził czas Wigilii tata swój poranek zaczynał od sprawdzenia długiego łańcucha wielobarwnych światełek. Już wtedy zapalała mi się moja, osobista lampka pod tytułem: „Ewakuuj się zaraz będzie sajgon” W obecnych czasach, jeżeli choinkowe światła przestaną działać, istnieje duże prawdopodobieństwo, że po prostu je wyrzucimy, a w sklepie kupimy nowe.
Wtedy nie było tak kolorowo. Tata zaczynał swoją żmudną pracę od sprawdzenia specjalnym śrubokrętem, czy każda z 500 żarówek, aby na pewno posiada napięcie…
Po sprawdzeniu stu zaczynał wzdychać, a przy dwusetnej już sapał. Kiedy doszedł do połowy zaczynał przeklinać, żeby przy trzechsetnej rzucić całym łańcuchem i pójść w piz…. Wtedy nerwowo, chlipiąc jadł zupę, aby po 20 minutach znowu powrócić do szukania tej jedynej, spalonej żarówki. Przy takich rodzinnym szukaniu, dowiedziałam się całej historii o chińskich bublach, wysyłanych nam do Polski jako ewentualna broń zagłady Europy Środkowo- Wschodniej.  Mój słownik także powiększył się o nowe „łacińskie” słowa, dotąd powszechnie nieużywane w naszej spokojnej rodzinie.

Przy dobrych wiatrach po jakiś 8 godzinach nasza skromna choinka była gotowa, chociaż raz zdarzyło się, że tacie spaliła się żarówka, jak już założył światełka na drzewko…
Moim zadaniem było owijanie drucikiem cukierków i zawieszanie ich na choinkę z tym, że mama bardzo nas pilnowała, aby ich nie jeść do przyjścia księdza po kolędzie. Finalnie jakieś 6 tygodni, byliśmy na totalnym „słodyczowym odwyku”, patrząc się codziennie na zwisające z choinki cukierasy.
Pewnego roku zbuntowałam się: „Nie będzie mi tu jakiś męski pingwin, dyktować, kiedy swoje cukierki mogę jeść” Pomyślałam… Postanowiłam więc, kraść cukierki z choinki, a do środka zawijałam coś innego, tak aby rodzice się nie zorientowali. Plan był super do momentu, kiedy ksiądz nie natrafił na cukierka z papierem toaletowym…

 
Takich opowieści mam całe mnóstwo, ale nie mogę Wam wszystkiego napisać, bo co wtedy zostanie mi na przyszły rok?
W każdym razie, od małego robiłam różnego rodzaju ozdoby- dosłownie ze wszystkiego. Co roku na Święta, biegałam do papierniczego, gdzie mogłam kupić kolorowe, świecące papiery ala folia aluminiowa, które były mi potrzebne do robienia szopki krakowskiej.  Później szłyśmy z nią kolędować i zarabiać nasze pierwsze pieniądze.
Na szczęście dezaprobata mojego taty do Świąt oraz wiecznie psujące się choinkowe światełka nie zraziły mnie do tego magicznego czasu jakim jest Boże Narodzenie. Każdy kto mnie zna wie, że muszę mieć posprzątane, a dom powinien być pełny sezonowych dekoracji. Z tym pierwszym jest nieco ciężko przy trójce dzieci, ale dekoracje póki co, mają się u mnie dobrze.
KOLEKCJONUJ!
 
Kto bogatemu zabroni co? No wydawało by się, że mam za co kupić to się chwalę. Jednak prawda jest trochę inna. Swoje dekoracje zbieram latami i fakt jest taki, że nigdy nie chcę prezentów, tylko wolę kupić coś do domu, jak widoczny na zdjęciu zestaw do herbaty Villeroy
Co roku dopełniam swoją kolekcję nowymi rzeczami, a w kolejnych latach zmieniam tylko pojedyncze elementy. Pamiętajcie, że takie dekoracje, powinny przede wszystkim pełnić dla Was funkcje pamiątek, tak jak to jest w moim przypadku.
Na przykład kolorowe skarpety, które wiszą na kominku przypominają mi czas, kiedy byłam w ciąży z Ritą. Wówczas jeszcze nie znałam płci bobasa, dlatego nadal wisi skarpeta z napisem „Baby”. Kolorowe szklane kule, pozwalają przywołać wspomnienia z poprzednich lat, a każdy dziadek do orzechów ma nadane przez nasze dzieci, własne imiona.
Papierowe gwiazdy i Bożonarodzeniowe poduszki to „must have” domu Pazurów.
Co roku wrzucam do ozdób wiszących na oknach małe lampki na baterię, tak aby wieczorem podziwiać ich niesamowity urok. Polecam!
 
PRACE RĘCZNE… UFFF..
Z roku na rok mam coraz więcej obowiązków zawodowych i coraz więcej dzieci J więc moje autorskie ozdoby nie zabierają mi już tyle uwagi, co kilka lat temu. Zawsze robię jednak wianki do swojego domu i na szkolny kiermasz.
W tym roku postanowiłam, nie przyjmować zamówień od znajomych, bo najzwyczajniej w świecie, głupio mi było od kogoś brać pieniądze, a jeszcze trochę to poszłabym z torbami.
Co roku staram się jednak wymyślać coś nowego. W zeszłym, ozdobiłam swoją choinkę rodzinnymi zdjęciami i własnoręcznie robionymi dekoracjami w słoiku.
W tym roku, postanowiłam zrobić świąteczne scenki na drewnianej tacy, przy użyciu małych figurek, mchu i potłuczonych bombek. Wyszło całkiem sympatycznie, chociaż w przyszłym roku wrócę do szklanych naczyń i światełek z timerem. 
WIECZOROWĄ PORĄ
 Ktoś mógłby zapytać: „Po co to wszystko” Odpowiedź jest łatwa. Ja po prostu to kocham! Szczególnie magicznym czasem jest dla mnie wieczór, kiedy wszystkie lamki tlą się delikatnym światłem, a ja mogę usiąść przy ulubionej książce. Przeważnie kończy się to szybkim snem (przy trójce dzieci po prostu padam) jednak jest w tej atmosferze coś wyjątkowego.
Moje dzieci również bardzo cenią mój wysiłek. Kiedy parę dni temu zaczęłam przynosić z piwnicy pudła pełne ozdób mój syn odparł: „Ach… Idą Święta! Jak ja to kocham” Nasze dzieci są lustrzanym odbiciem nas dorosłych i staram się im pokazać wszystko, co najlepsze i wartościowe. Po drugie, spełniam swoje dziecięce marzenia z amerykańskich filmów, które wręcz pochłaniałam jako mała dziewczynka.

PIERNIKOWY SZAŁ.
Naszą coroczną tradycją jest pieczenie moich autorskich pierników. W tym roku nawet Pazur pomagał nam wałkować ciasto. Wszystkie przepisy, które znalazłam w sieci były dla mnie nijakie, a pierniki twarde jak kamień. Postanowiła spróbować czegoś nowego i swojego. Mam nadzieję, że w przyszłym roku, podzielę się z Wami większą ilością świątecznych przepisów. W tym, muszę po prostu trochę odetchnąć. Mam nadzieję, że rozumiecie ;)
Oto przepis na moje pierniki. Od razu chcę zaznaczyć, że wymagają one cierpliwości i skrupulatności, ale będziecie zadowoleni.
 
SKŁADNIKI
 
·      350 gr bio mąki pszennej
·      Jajko
·      Łyżeczka organic baking powder ( proszek można kupić w organicu)
·      Łyżeczka cynamonu
·      ½ łyżeczki mielonego imbiru
·      ½ łyżeczki startej gałki muszkatołowej
·      ½ łyżeczki mielonych goździków
·      Łyżka miodu
·      Pół szklanki cukru kokosowego.
·      Łyżeczka czarnego kakao
·      Dwie łyżki ciepłego masła
·      Szczypta pieprzu
·      Ciepłe mleko.
1)    Mąkę przesiewamy na stolnicy. Dodajemy miód, cukier, proszek do pieczenia, kakao, przyprawy, pieprz, jajko i masło.
2)    Dokładnie wyrabiamy ciasto, dodając po trochu ciepłego mleka. To żmudna i czasochłonna praca. Należy wyrabiać ciasto około 10-12 minut tak, aby wszystkie składniki dobrze się połączyły.
3)    Ciasto nie powinno się kleić, więc należy uważnie wlewać mleko. Dosłownie po troszeczku. Kiedy będzie już gotowe, podsypujemy stolnicę mąką i wałkujemy ciasto na około 0.5- 1 cm. (zależy od preferencji)
4)    Układamy na posmarowanej tłuszczem blaszce i wsadzamy do rozgrzanego na 180 stopni piekarnika. Pieczemy około 10-15 minut.
5)    Jeżeli pierniki mają wylądować na choince, nie zapomnijcie zrobić dziurki na sznurek.
6)    Smacznego 
 
NA ZEWNTĄRZ TEŻ POWINNO BYĆ PIĘKNIE. 
Jak już wspomniałam, co roku na moich drzwiach wisi wianek mojego autorstwa. W tym roku także postawiłam na nasze ulubione dziadki do orzechów oraz stojące na podstawce małe choineczki. Dookoła wejścia zawisła świecąca girlanda. 
W każdym oknie od strony ulicy wisi także świecący wianek. (kupiony w Tchibo) Efekt WOW! 
WESOŁYCH ŚWIĄT MOI DRODZY!!! 
 
 

Miniaturka postu

Podróż za jeden uśmiech

„Podróż za jeden uśmiech” tak właśnie powinna brzmieć, każda nasza rodzinna wyprawa. Niestety… Niekiedy nasze eskapady to istny koszmar. I mnie nie ominęły „przyjemności” walki ze snem, zmęczeniem i frustracją własnych dzieci.

Wyobraź sobie, że wsiadasz do samolotu.. Twoje dzieci dostają od Pani stewardessy kocyk oraz poduszkę, po czym kładą się grzecznie spać, aby obudzić się tuż przed lądowaniem. Ty za to bierzesz kubek gorącej cappuccino i zagłębiasz się w swoją ulubioną lekturę. Ehh. Co ja mam Wam napisać… Przez 10 lat moich intensywnych podróży, miałam może jedną okazję skorzystać z uroków podniebnego lotu… Jakby tego było mało, kiedy Amelia faktycznie przespała 6 godzinny lotu na Lanzarote, my zestresowani, siedzieliśmy nisko pochyleni nad nią i sprawdzaliśmy, czy aby na pewno oddycha i wszystko jest w porządku. Chcąc nie chcąc, zamieniłam ulubioną książkę na czuwanie, a gorące cappuccino na walerianę…

Podobno trening czyni mistrza. Choć ekspertem od podróży z dziećmi wcale się nie czuję, to wypracowałam sobie techniki tak zwanej „ mniejszej ekspozycji płaczu i marudzenia podczas podróży” 

ZAPLANUJ

Planowanie jest dla mnie najważniejszym punktem każdej rodzinnej wyprawy. Biorę swój kajecik i zaczynam notować kilka dni wcześniej. Na kartce widnieje tabela z dwiema kolumnami pod tytułem - „bagaż” i „torba podręczna” W każdej z rubryk wpisuję rzeczy o których na pewno muszę pamiętać lub takich, które w znacznym stopniu ułatwią mi funkcjonowanie na wakacjach czy podczas samej podróży. Notatnik mam zawsze pod ręką, gdyż zdarza się, że „coś” przypomni mi się w ciągu dnia lub nawet kiedy śpię :)

Dobrze zaplanowana podróż, to według mnie 75 % sukcesu, reszta to łut szczęścia i dobre samopoczucie naszych najmłodszych.

Warto wcześniej dowiedzieć się więcej szczegółów dotyczących podróży z dziećmi bezpośrednio od linii lotniczych. Koniecznie „wugugluj” miejsce do którego jedziecie i zapisz sobie adresy najbliższych aptek, przychodni czy szpitali… Sami wiecie…;)

NIE PRZECIĄGAJ STRUNY

„Przetrzymam dzieciaka, żeby nie spał to w samolocie na pewno padnie”… Tak, jasne… U mnie zawsze przynosiło to odwrotny skutek. Każde z moich pociech po takim bezsennym maratonie, było tak sfrustrowane, że darło się w niebogłosy. Drażniło ich dosłownie wszystko- nawet najmniejsze światełko czy odgłos. Im dalej w las, tym gorzej dziecku zasnąć. Pamiętaj, że nie ma jednak co do tego jednej, złotej zasady. Jednych szum samolotu uspokaja, a innych doprowadza do szewskiej pasji… Być może Twoje dziecko akurat zaśnie bez problemu, ale kiedy raz już to nie zadziała, lepiej nie próbuj po raz kolejny. Każde dziecko jest inne, to jakby rozsypać worek 1000 puzzli, niby układają się w jeden obrazek, ale każdy pojedynczy puzzel różni się od tych 999. Pamiętaj, że pierwsze kilka razy podróżowania z dzieckiem będzie twoją wycieczką poznawczą w głąb potrzeb własnego dziecka. Obserwuj je bacznie i zaufaj własnej intuicji. Czasami najprostsze sposoby są najbardziej skuteczne.   

 

 


TAK ZWANY EQUIPMENT.

Warto  przygotować się odpowiednio pod względem samego lotu. Wierz mi, że w moim przypadku podróży z 3 dzieci, to jak strategiczna gra wojenna… 

Zacznijmy od siedzenia. Jeżeli Twoje dziecko ma mniej niż dwa lata, wtedy najprawdopodobniej czeka Cię podróż z małym pasażerem na kolanach. Niektóre linie lotnicze oferują jednak specjalne łóżeczko, które można przymocować do ściany. Uwaga! To naprawdę mini łóżeczka dla wersji bambino. Moje „wielolkoludy” załatwiłyby taki sprzęt po pierwszych 10 minutach, a ich nogi pewnie zwisałyby w dół już od części udowej. 

Jeżeli traficie na promocję lub po prostu chcecie podróżować w komforcie to warto zainwestować w dodatkowe siedzenie. Wtedy powinniście mieć dla dziecka fotelik. W tym przypadku zadzwońcie wcześniej do lini lotniczych i zapytajcie, które konkretnie firmy fotelików samochodowych są mile widziane na pokładzie samolotu. Z moich informacji wynika, że rekomendowane są Cybex i Maxi-Cosi.

Rada Cioci Edytki: Jeżeli dzwoniąc do linii lotniczej, odbierze połączenie mężczyzna, lepiej udawaj, że nie pamiętasz po co dzwoniłaś i rozłącz się grzecznie ;) oni i tak nie mają zielonego pojęcia co oznacza zlepek słów „dziecko”„podr󿔄fotelik samochodowy”- to po prostu nie jest ich menu. Mam nadzieję, że to się zmieni…

 

Kolejnym elementem wyposażenia naszej podróży będzie wózek i ten newralgiczny dla każdej chyba matki moment przejścia z boardingu do samolotu.

Masz też kilka opcji. Możesz zainwestować w wózek typu YOYO, który składa się do mini rozmiarów i wziąć go ze sobą na pokład samolotu. Przy normalnym czterokołowcu będziecie musieli oddać go podczas odprawy lub przy samym wejściu do samolotu. Mały wózek podróżny ma ten plus, że często wjeżdżam/ wyjeżdżam nim już w rękawie ( o ile ten jest), waży 4-5 kg i można zawiesić go na ramię jak większą torebkę. Problem z większością tego typu mini pojazdów jest taki, że rozkładają się tylko do pozycji pół-leżącej, a dla większego wiercipięty, może być z czasem po prostu za mały i  niewygodny. Wiem, że cała Francja jeździ YOYO, słyszałam to tysiące razy, ale nie jestem przekonana do tego, że miałby to być całoroczny wózek dla mojej pociechy… Wielkim plusem tego wózka jest jednak fakt, że przy zakupie odpowiednich adapterów, można na nim zamontować prawie każdy rodzaj fotelika samochodowego- nawet takiego, który rozkłada się do spania, gdyż YOYO daje na tyle przestrzeni, aby ten mógł się ustawić w pozycji poziomej. 

Kolejnym też, uważam niezłym rozwiązaniem jest oddanie wózka do luku bagażowego i noszenie dziecka w chuście lub ergonomicznym nosidle (chociaż tych drugich osobiście unikam) Wtedy plus posiadania dwóch „wolnych” rąk jest nieoceniony, tym bardziej w przypadku podróżowanie z większą ilością dzieci.

A co ze spaniem dzieci w samolocie? Opcji nie jest za dużo i trzeba po prostu wziąć sobie do serca, że podróż to pewien etap naszych wakacji, który trzeba po prostu przeżyć, nawet za cenę braku cennego snu. Już wspominałam o mini łóżeczkach które oferują linie lotnicze… Zostały Ci jeszcze Twoje własne kolana, które posłużą za wygodną poduszkę dla Twojego malucha lub gadżet typu walizka JetKids Stokke, która po rozłożeniu zamienia się w przedłużenie fotela samolotowego i dziecko może w miarę wygodnie spać https://www.stokke.com/POL/pl-pl/podróżowanie/5345.html Minus? CENA!

PODRĘCZNY POPROSZĘ!

Wszystko zależy od tego co i jak spakujemy do naszego bagażu podręcznego. Zacznę od tego, że zrezygnowałam ze wszelkiego rodzaju walizek i toreb na rzecz plecaka. Tak jak już wspomniałam, wolność rąk jest dla mnie nieoceniona, po drugie wbijam się w lata, a chciałabym aby mój kręgosłup posłużył mi jeszcze parę lat. Oprócz podręcznych gadżetów mających na celu zająć nasze dziecko dłużej niż 5 minut, zapakuj koniecznie ulubione przekąski i podręczną kosmetyczkę w której znajdą się:

pieluchy
mokre i suche chusteczki
zapasowy smoczek
lekarstwa przeciwbólowe
termometr
krople do nosa/woda morska
mały żel antybakteryjny do rąk
Nie zapomnij również o macie do przewijania i ubrankach na zmianę, które przydadzą się podczas awarii. Moje najstarsze dziecko wozi jeszcze ze sobą zatyczki do uszu i opaskę na oczy… Ach ta młodzież :)

ZABAWKI W WERSJI LIGHT.

Nie pakuj wszystkiego co popadnie. Zaobserwuj swoje dziecko kilka dni przed wyjazdem. Zanotuj czym lubi się szczególnie bawić, aby póżniej było Ci łatwiej zdecydować o tym, co zabrać. Ja często pakuje modne teraz magnesowe układanki. Przerzucam je do lnianego woreczka żeby się nie zgubiły i aby móc poźniej z łatwością je wykorzystać. Już z kilku elementów takiej układanki, możemy dziecku zaproponować naprawdę niezłą zabawę.

Możesz zebrać ze sobą ukochaną przez dzieci plastelinę czy ciastolinę… Napiszę szczerze… Nie lubię. Dlaczego? Wszędzie jej pełno, łatwo przykleja się do ubrania, brudzi i ma chyba napisane na opakowaniu „zjedz mnie” lub „zrób ze mnie kulkę , po czym włóż do nosa”. Rozumiem jednak zamiłowanie najmłodszych do tego typu rozrywki, więc przy odpowiednio dobranej technice zabawy, nie zabraniam :) Na szczęście na rynku, dostępnych jest coraz więcej „gniotek”- które są mniej ekspansywne niż tradycyjna ciastolina

Wodne malowanki i książeczki z naklejkami to mój „must have” :) Ciekawią, bawią i do tego utrzymują otoczenie w względnej czystości. Do specjalnego pisaka wystarczy tylko wlać wodę :) i gotowe!

Mini- teatrzyk też świetnie sprawdza się w podróży. Można kupić specjalnie przygotowane mini-laleczki na palce dłoni i wystawić dziecku jego prywatne przedstawienie. 

KLASYKA GATUNKU

W podróży ze starszymi dziećmi warto wziąć po prostu kartki, kredki i własne wspomnienia z dzieciństwa. U mnie często sprawdzają się gry które sama lubiłam: państwa- miasta, wisielec, kółko-krzyżyk, kalambury, krzyżówki czy statki. Pamiętacie może rysowanie po plecach i zgadywanie co zostało na nich narysowane? Tak! To najlepsza zabawa pod słońcem.

Często najprostsze zabawy są najlepsze, jak ta kiedy opowiadam początek jakieś historii, a dzieci mają za zadanie  dokończyć ją po swojemu. 

MINI- GRY

Obecnie na rynku można kupić bardzo dużo tak zwanych gier kieszonkowych. Zaczynając od zwykłych kart i gry w wojnę, sięgając po UNO czy Dixit, który możemy spakować do małej bocznej kieszeni. Zadbaj o to, aby pozbyć się zbędnych opakowań i wtedy uratujesz dużo miejsca w bagażu podręcznym. 

Prace ręczne też będą w modzie. Możesz zaproponować swojemu dziecku origami, bransoletki z muliny czy robienie różnorodnych masek, które później będziecie mogli wykorzystać podczas zabawy. 

SIĘGNIJ PO BROŃ OSTATECZNĄ

W zapasie miej zawsze „coś”, co Twoje dziecko ubóstwia i uspokoi je, nawet w najbardziej patowej sytuacji. W przypadku moich dzieci, jest to… Vibovit :) Tak dokładnie! Zawsze mam w kieszeni saszetkę, albo dwie i w sytuacji kryzysowej, pozwalałam dziecku na zlizywanie go z paluszka :) Nie dość, że uspokaja malucha, to dodatkowo jest to dobry patent na częste przełykanie śliny podczas startu czy lądowania- co zapobiega zatykaniu się uszu. W przypadku starszych dzieci będą to oczywiście tablety czy telefony. Większość zawsze się uchyla i twierdzi, że ich dzieci nie korzystają z elektroniki. Po kilku jednak chwilach okazuje się, że ów dzieciak zna wszystkie najnowsze gry, aplikacje wraz ze wszystkimi komputerowymi trendami. Zawsze w duchu zastanawiam się „ no i po, co te kłamstwa?” przecież wiadomo, że wszystko podawane dziecku w odpowiedniej dawce i pod nadzorem rodziców, nie zrobi im krzywdy. Ciężko mi tak naprawdę to zrozumieć w dobie, gdy nawet taxi zamawiamy przez odpowiednią aplikacje… No ale szanuję każdą decyzję innych, nawet jeżeli to tylko fikcja i nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości ;)

Moją kolejną bronią ostatecznej zagłady płaczu i histerii są bańki mydlane. Oczywiście nie biorę całej butli, ale ich mini wersje, które można kupić na przykład w sklepie z akcesoriami eventowymi. 

Rada Cioci Edytki na podsumowanie tematu? Pamiętajcie- tylko spokój Was uratuje :):):)

 

Foto: Edyta Pazura

 

Miniaturka postu

Zawsze będziesz z nami...

Za każdym razem kiedy wracam do tej historii, ściska mnie za gardło. Z Magdą poznałam się za pośrednictwem Instagrama podczas konkursu, który organizowałam z Muppetshop.  Kiedy przeczytałam jej komentarzm o tym,  co przydarzyło się w jej życiu- popłakałam się. Nie pamiętam już chyba, kiedy tak bardzo łkałam. Zamknęłam się w toalecie, puściułam mojego Zbyszka Wodeckiego i byłam z nią przez pewien czas tak blisko mentalnie, jak mało z kim- mimo, iż nigdy się nawet nie widziałyśmy. Magda ujęła mnie nie litością, a tym, że to  naprawdę wspaniała i silna  kobieta. Nie prosi o pomoc, nie użala się. Ona wie najlepiej, że życie jest piękne pomimo, iż często bolesne i niesprawiedliwe. Ona przede wszystkim jak mało kto, zdaje sobie sprawę z tego,  że życie potrafi być bardzo... kruche...

 

 

"Mam na imię Magda. Jestem mamą czteromiesięcznej Weroniczki. Do listopada byłam również szczęśliwą żoną Radka, jednak nadszedł dzień, który zmienił wszystko... Ale po kolei...

Radka poznałam sześć lat temu. Mimo, że od początku los nie był dla nas łaskawy, mimo wielu przeciwności losu przetrwaliśmy wszystko. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Wiedziałam, że to on, na zawsze, do ostatnich dni. Wiele pięknych chwil za nami. Ślub jak z bajki, podróże, które jeszcze bardziej zbliżały nas do siebie... Zapragnęliśmy być jeszcze bliżej, by na świecie pojawił się owoc naszej miłości. Nie było nam łatwo. Nasze starania trwały cztery lata. Ciężkie lata, pełne smaku goryczy, porażki, ale i wielkiej nadziei, że kiedyś uda nam się wziąć na ręce nasze dziecko. Zostaliśmy zakwalifikowani do in vitro, ale postanowiliśmy dać sobie jeszcze trochę czasu. Jak wielkie było nasze szczęście, gdy wiosną 2018 roku zobaczyliśmy upragnione dwie kreski na teście ciążowym! Radość była ogromna, szaleliśmy ze szczęścia. Piękne chwile nie trwały jednak długo. Badania prenatalne były dla nas niczym kubeł zimnej wody. Nasze dziecko, upragniona córeczka, urodzi się ze szczątkową dłonią. Zawładnęły nami skrajne emocje. Strach mieszał się z szokiem i poczuciem niepewności. Wiele pomogła nam wówczas grupa wsparcia utworzona przez rodziców, których dzieci borykają się z podobnymi problemami. Wróciła radość z ciąży i zaczęliśmy kompletować wyprawkę dla maleństwa. Zamówiliśmy wózek, który wspólnie zaprojektowaliśmy, by był dokładnie taki, jaki sobie wymarzyliśmy. W październiku wrócił stres i obawa o dziecko, gdy trafiłam do szpitala z bardzo wysokim pulsem. Radek ciągle był przy mnie, wspierał i tak bardzo czekał na spotkanie z naszą córką. Gdy wróciłam do domu po opanowanej sytuacji, mąż codziennie mówił do brzuszka, przybijał z dzidziusiem "piąteczki". Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, jak rodzi się miłość, więź, relacja, nawet wówczas, gdy ta druga osoba jeszcze nawet nie przyszła na świat... A teraz wiem także, że ta miłość nie kończy się nawet wtedy, gdy już nas na tym świecie nie ma. Nadszedł listopad. Radek zapragnął uporządkować groby swojego rodzeństwa. Bardzo zabiegał o to, by były zadbane. Ciężko pracował również na to, by zapewnić nam godną przyszłość. Rzadko bywał w domu, chodząc z jednej pracy do drugiej. Uczęszczał też na kurs, by mieć uprawnienia kierowcy samochodów ciężarowych. Miał w sobie wiele motywacji. Ciągle zapewniał mnie i naszą córeczkę o tym, jak bardzo nas kocha. Nie musiał tego robić, to po prostu było widać w każdym jego geście, w tym, jak bardzo się stara. Urządził piękny pokoik dla naszej księżniczki. Opracował każdy szczegół, łącznie z pomyciem podłóg i zawieszeniem firanek. 9.listopada odwiedziły mnie przyjaciółki ze studiów. Nie widziałyśmy się siedem lat. Okazało się, że teraz łączy nas jeszcze więcej. Wszystkie byłyśmy wówczas w ciąży i nasze terminy porodów różnią się jedynie dwoma tygodniami. Wtedy kolejny raz zrozumiałam, jak niesamowite scenariusze pisze nam życie. Żebyśmy mogły nacieszyć się swoją obecnością i spędzić miły, babski dzień, Radek postanowił wybrać się z kolegą na ryby. Wędkarstwo to jego pasja od wielu lat, w której miał trzyletnią przerwę. Bardzo cieszył się na ten wypad. Byliśmy w stałym kontakcie telefonicznym. Ja opowiadałam mu jak świetnie się bawię w towarzystwie dziewczyn, on chwalił się jakie okazy udało mu się złowić... Godzina 22.26. Ostatnia rozmowa. Ostatnie "kocham Cię. Nigdy więcej nocy bez Ciebie". Obiecał, że wróci koło południa, że chciałby być w domu wcześniej, ale nie uda się to że względu na ogromną mgłę i kiepską widoczność. Planował, że gdy wróci, to popierzemy ubranka dla małej. Od rana nie miałam z nim kontaktu. Byłam pewna, że rozładował mu się telefon i nie wziął ze sobą ładowarki. Zaniepokojona zadzwoniłam do teściów. Dowiedziałam się, że Radka u nich nie było... Od 14.00 zaczęłam szukać mojego męża. Nigdy nie zapomnę tej bezradności. Ściemniało się, a nikt nie był w stanie udzielić mi pomocy. Na brzegu zalewu, na którym wędkował mój mąż, były wszystkie jego rzeczy. W głowie miałam już tylko jedno... Dwa dni wyjęte z życiorysu.

Trwały poszukiwania. Stałam ciągle na brzegu, łzy zamarzały mi po policzkach, kciuki były białe od ciągłego zaciskania. Wiedziałam, że nadzieje są znikome na to, że mój mąż cały i zdrowy wróci do domu. Nadzieja jednak umiera ostatnia. Tak bardzo wierzyłam w to, że ten koszmar zaraz się skończy, że odbierzemy razem wózek dla dziecka, który czekał już gotowy. Poprasujemy te ubranka, a  na porodówce Radek będzie mnie trzymał za rękę i ze łzami wzruszenia przytuli nasz skarb do serca. Łzy były, ale goryczy...

 

 12 listopada. Nagle poczułam jak przeraźliwe zimno , które odczuwałam od     wielu godzin na dworze, zmienia się w przyjemne ciepło. Promienie słońca otuliły moją twarz. "Znaleźliśmy ciało pani męża". Wtedy mój świat runął. Obawa o jutro. Strach przed samotnym macierzyństwem. Rozpacz po stracie ukochanej osoby. Pierwsze dni były najgorsze. W sumie to tak mi się wydawało, ponieważ patrząc na to wszystko z perspektywy kilku miesięcy, to jest tak samo ciężko. O ile nie ciężej. Doszła ogromna tęsknota i wielka pustka w sercu, której nikt już nie zapełni. Po części wypełniła ją Weronika. Dzięki niej zrozumiałam co to znaczy znów kochać bezgraniczną miłością. 3.stycznia, w dzień narodzin naszej córeczki, moje życie znów nabrało sensu. Zwłaszcza, że nasze dziecko patrzy na mnie Radka oczami. Ma jego usta, uśmiech. Już nigdy więcej samotnych świąt, samotnych nocy, łez goryczy. Weronika jest cudowna. To bardzo pogodne dziecko. Jednak od momentu narodzin ma duże problemy ze zdrowiem. Gdy miała dwa tygodnie, złapała rotawirusa. Spędziłyśmy wiele dni i nocy w szpitalu. Drżałam o jej zdrowie. Na dodatek na sali z nami leżał ojciec ze swoją córeczką, którą bardzo troskliwie się zajmował. Płakałam w poduszkę wiedząc, że moja córka nigdy nawet nie pozna swojego tatusia. W szpitalu usłyszałam kolejną mrożącą krew w żyłach wiadomość. Weronika ma duże torbiele na jajnikach, być może konieczna będzie operacja. Po powrocie do domu wzięłam się w garść. Zrozumiałam, że muszę być silna... Dla niej... Liczy się tylko to, co jest tu i teraz. Moje dziecko będzie zdrowe, silne i szczęśliwe. Zrobię wszystko co w mojej mocy, aby tak właśnie było. Mimo że ubezpieczyciel odmówił nam wypłaty świadczenia, że wiele osób na które w przeszłości mogłam liczyć odwróciło się ode mnie, to zrobię wszystko, by moje dziecko było sprawne na tyle, na ile będzie to możliwe. Muszę nauczyć się przyjmować pomoc, choć pracując jako opiekun rodzin zastępczych, to zazwyczaj ja komuś tę pomoc dotychczas oferowałam. Dziękuję za każdy rodzaj wsparcia, zarówno to finansowe, jak i to w formie rozmowy, życzliwego słowa. Mimo, że jestem teraz i mamą i tatą na pełen etat, to głęboko wierzę w to, że Radek patrzy na mnie i Weronikę nie tylko na pięknych fotomontażach, wykonanych przez zaprzyjaźnioną fotograf, ale i z góry, z nieba. Wiem, że to on jest moim motorem do działania. Kiedyś się spotkamy i zaśniemy obok siebie, tak jak to było kiedyś. Nie mam żalu do losu za to co mnie spotkało. W życiu nic nie dzieje się bez przyczyny. Dostajemy z góry tyle, ile damy radę udźwignąć. Najzwyczajniej w świecie ktoś uznał, że silna ze mnie babka..."

 

 
 

Miniaturka postu

Mój Nowy Rok

 

Czuje się trochę jak Bridget Jones, która w końcu schudła i po latach walki z nadwagą, pisze o tym swój filmowy pamiętnik lub ten pełen powagi głos z offu, który mówi mądre frazy na końcu każdego odcinka Grey’s Anatomy… Możecie sobie też wybrać własną wizualizację tego tekstu…
Po tygodniach walki z samą sobą, kontraktami, telefonami, pieluchami, nowymi dziecięcymi papkami i w końcu po wielodniowej walce ze snem posadziłam swoje cztery litery na kanapie, aby móc Wam „coś mądrego” napisać.

 


I kiedy tak sobie siadłam, odpaliłam komputer okazało się, że mam 10 % baterii, brak mojego ulubionego piwa bezalkoholowego w szafce ze słodyczami, a ulubione wełniane skarpety, właśnie się piorą, ponieważ weszłam w psie siki jakieś 15 minut temu. Moja mamusia powiedziała mi, że piwo bezalkoholowe jest dobre na laktację, a mnie tak zasmakowało, że wolę już tej wiedzy nigdzie na razie nie weryfikować.
Nie wiem jak długo dzisiaj „pociągnę.” Mam jednak nadzieję, że nie odpadnę przed komputerową baterią.
Ten rok był dla mnie wyjątkowo długi i męczący, ale przede wszystkim owocny w nowe doświadczenia. Ale też i przykre wnioski. Jedni ekscytują się Oskarami, drudzy nagrodami Przeglądu Sportowego, a ja za 2018 rok `zapewne otrzymam medal w wytrzymałości na ludzką głupotę, czego nie zamieniłabym nawet na Nobla.

 

Tak naprawdę poprzedni rok zakończyłam 17 lutego tego roku. Zamknęłam, zasunęłam firany i powiedziałam „bye, bye”.
Święta mieliśmy spędzić w Krakowie, jednak z przyczyn zależnych ode mnie, tak się nie stało. Nie wchodząc w szczegóły olałam system, gdyż moje poczucie sprawiedliwości zapewne zabiłoby mnie, gdybym nie pokazała, że mam rację.
Tak więc, kilka dni przed Wigilią zostałam sama z perspektywą ugoszczenia 10 osób przy stole. Nie miałam nic przygotowane; ani zapasów i żadnego pomysłu. Ten kto mnie dobrze zna wie, że chętnie już dzisiaj zaczęłabym przygotowywać Wigilię 2020, a wtedy miałam wrażenie, że z niemocy nie wiem jak nawet obrać buraka na barszcz. (i tu zasnęłam po raz pierwszy)
Obiecałam sobie ze wszystkich sił, nie będę się spieszyć i poratuję się niektórymi potrawami wigilijnymi „z zewnątrz.”- czytaj zamówię catering lub zgłoszę prośbę błagalną do innych członków rodziny.  Jak zawsze zaczęłam od corocznego dekorowania mojego domu. W każdym oknie powiesiłam świecący wianek, nad kominkiem zawitały kolorowe skarpety w mikołaje, a na komodzie postawiłam moje dziadki do orzechów. Choinka w tym roku miała być „swojska”- bez plastiku i brokatu. Udekorowana jedynie w szyszki, suszone jabłka, pomarańcze, cynamon, a za łańcuch robił sznurek z przywieszonymi naszymi starymi zdjęciami. Oczywiście od razu nastawiłam w telewizorze „record” filmu „Kevin sam w domu”, aby przez przypadek nie przeoczyć tego ważnego świątecznego wydarzenia. Zresztą święta bez Kevina to jak sałatka z kozim serem bez koziego sera. Moim dziecięcym marzeniem było wejść w posiadanie tak zacnej „chaty” jaką mieli Pańtswo McCallister. Zresztą jest to jedyny powód, dla którego od czasu do czasu odwiedzam kolekturę i kupuję kupon na „chybił trafił.”
Czułam się bardzo dziwnie. Z jednej strony chciałam dotrzymać słowa i nie stresować się, tak aby później podczas Wigilii cieszyć się kolacją, a nie odpaść o 19.00. Z drugiej jednak strony czułam jak wszystko we mnie się kotłuje, tak jakbym miała w klatce piersiowej mały samochodzik zapierdzielający 180 km/h. Robiąc ruchy w stylu slow-montion, przygotowałam kolację wigilijną, dokupiłam przystawki i z zaciśniętymi zębami przyjęłam uszka do barszczu od dziewczyny brata- przecież pierwszy raz od zawsze nie robiłam ich sama. Myślałam, że nie przeżyję, iż 50 % mojej kolacji wigilijnej jest tak zwanym kapitałem zewnętrznym, bo przecież my Polki musimy urobić się po łokcie, nie spać 5 nocy i zaliczyć trzy godziny snu w ciągu ostatnich 48h, tak aby kolacja Wigilijna została nam zaliczona przez rodzinę i nas same. Finalnie wieczór był oczywiście udany. Świetnie wszyscy czuliśmy się w swoim towarzystwie i jakoś przeżyłam, że sama nie kleiłam po nocy tych wszystkich pierogów. Najważniejsze jednak, że nie zasnęłam przy stole, a moje dzieci rozniosły mi niemalże kuchnie przez ilość wyprodukowanych bożonarodzeniowych pierników. Lukier znalazłam nawet na kurczaku, który przebywał w zamrażarce. Nie pytajcie dlaczego- nie znam odpowiedzi jak tam się znalazł.

 


 Całe moje święta i to, że w końcu postanowiłam je przeżyć na zupełnym luzie zawdzięczam dwójce starszych ludzi, których spotkałam podczas mojej przedświątecznej wizyty w „spożywaczaku.” Gdy tak chodziłam pomiędzy półkami szukając produktów według skrzętnie przygotowanej przeze mnie listy, nagle za swoimi plecami usłyszałam słowa, które padły z ust osoby w podeszłym wieku:
- Jak ja tych Świąt k.. nienawidzę…- powiedział starszy Pan do starszej Pani.
Słysząc ten nowoczesny zbitek słów z ust leciwej osoby, przysunęłam się jeszcze bliżej, aby w napięciu wyczekiwać dalszego ciągu.
* Noooo… -odpowiedziała starsza Pani.- Zjadą się te wszystkie pasożyty, nażrą się za darmo, przywiozą nam jakiś ch… krem za 20 złotych  i myślą, że będziemy zadowoleni…
Cała bolesna prawda o Świętach ukryta w dwóch zdaniach pary osiemdziesięciolatków. Już dzisiaj wiem, że dzieciom i „dziadkom” najbardziej zazdroszczę rozbrajającej szczerości. Pamiętam, że w tamtej chwili, zupełnie nie wiedząc czemu, jednak ucieszyłam się, że finalnie nie spędzę Bożego Narodzenia u rodziców.
Sklepowy dialog ustawił całe moje Święta, dzięki czemu spuściłam powietrze.  Było mi to w tamtym momencie bardzo potrzebne. Przy wigilijnym stole uświadomiłam sobie, że to jedne z najpiękniejszych Świąt w moim życiu. Nie dałam się wciągnąć w ten cały przedświąteczny szał nikomu niepotrzebnych prezentów i wyścig po kulinarną złotą kulę. Czyli jednak, jakiś cud się wydarzył tego wieczoru…
Boże Narodzenie to nie tylko czas cudów, ale jak dla mnie uzupełniania swojej wiedzy z internetowych newsów dnia. O chorobie Hashimoto słyszałam już chyba wszystko: że się przez nią grubnie, później chudnie, że zmienia rysy twarzy, ale i ostatnimi czasy jedna z osób powszechnie znanych oznajmiła, że jest to choroba śmiertelna…. No to wolę nie wiedzieć jak czytając to, poczuli się ludzie,  którzy mają raka…Ja też mam hasmimoto… Od jakichś 5 lat. Przez ten czas moje rysy twarzy wcale diametralnie nie zmieniły się, zaszłam w ciążę i urodziłam zdrowe dziecko. Co najważniejsze na tamten świat się nie wybieram… Przynajmniej tak się nie zapowiada.

 


„Za dużo nigdy o sobie nie mów, bo z zazdrości ślepy zaczyna widzieć, a głuchy zaczyna słyszeć…” Znasz to z autopsji?! No właśnie…
Poznając mojego Męża 12 lat temu, dosyć boleśnie na własnej skórze przekonałam się, jak ludzie są bezlitośni w swoich przekonaniach i z jaką łatwością przychodzi im oceniać innych.
Wiesz, ile jest prawdy w plotkach na mój temat czy mojego Męża? Szczerze? Jakieś 15% Zazwyczaj zgadza się nazwisko, wiek, ilość dzieci i pochodzenie, chociaż jak wielokrotnie historia pokazała i z tym był problem…
Do wszystkich wniosków po latach doszłam sama. To była operacja na żywym organizmie. Na początku wściekałam się, później chciałam się wszystkim tłumaczyć, następnie płakałam i cierpiałam, aż w końcu nastał w moim życiu błogi stan długo wyczekiwanego spokoju… Niestety mam dla Ciebie przykrą wiadomość. Każdy musi przejść powyższe etapy w swoim życiu, tak jak ja. Jeżeli jesteś chora/chory, to musisz wziąć lekarstwa, aby chcieć wyzdrowieć. Traktuj wszystkie pośrednie stany jako drogę do zdrowia. Łzy, ból, cierpienie, rozczarowanie jest wpisane w nasze życie tak jak szczęście, uśmiech czy miłość. Choroba będzie nawracać, a Ty po raz kolejny boleśnie przekonasz się, że przyjaciel, wcale nie jest Twoim przyjacielem, a stado hien znowu nieumiejętnie próbuje dopisać nową historię Twojego życia.

 


Ja też się o tym przekonałam w ostatnich miesiącach. Nagle patrzysz na kogoś i nie wiesz kim jest.  Próbujesz go „umoralniać” , sprowadzać na właściwą drogę, aż w końcu zdajesz sobie sprawę, że być może inni nie chcą żyć tak jak Ty… Jedni są porządnymi matkami, ojcami, córkami- mają określone priorytety takie jak rodzina, czy dzieci. Inni zaś chcą po prostu żyć pełną parą jak Californication, łapać wiatr w żagle. Nie przejmują się opinią innych, a ja sama też udaje, że owych opinii nie słyszę… Wiem jedno… Nigdy nikomu na siłę nie ustawisz życia. Czasami po prostu zostaje Ci rola obserwatora, mimo że wraz„kapitanem” na dno idzie cała jego załoga. Wiele moich znajomych wybrało źle, ale pomyślałam sobie, że ja nie chciałabym aby ktoś rozliczał mnie z mojego życia, (na przykład z tego, że mam Męża 25 lat starszego od siebie.) Z tego też powodu, ja nie rozliczam innych z ich wyborów, nawet jak mi się wydają najgorszymi na świecie. Lubię się jednak w takich momentach dystansować i nie utożsamiać z tym co mi nie pasuje lub nie jest zgodne z moimi zasadami.  Pewnie jest to moją cechą charakteru, że lubię mieć swoje zdanie. Wiem, że to się wielu osobom nie podoba, ale wolę to niż być kompletnie nudna i mdła jak mydło.  Mam dla Ciebie jedną radę. Przeszłam wszystkie stany emocjonalne, kiedy ktoś mnie obrażał lub kłamał na mój temat. Tak naprawdę w moim przypadku to never ending story. Lekarstwo jest jedno…CZAS I POKORA.  To jedyne co mam Ci do napisania i czego nauczył mnie mój Mąż. Wiem to na 100%.  Tylko spokojem możesz wygrać swoją racje. Pamiętasz co sobie pomyślałaś/pomyślałeś o mnie 13 lat temu? No właśnie... A dlaczego teraz mam nadzieję myślisz inaczej? Bo czas pokazał i pewnie nadal pokazuje, że jestem po prostu w porządku. Ty też bądź w porządku i czekaj na swoją kolej. Uważam, że prawda obok miłości to jedna z najmocniejszych sił na świecie. (no i jeszcze według niektórych uczonych fizyki kwantowej należy doliczyć do tych sił SEX)
Kiedy tak siedzę i użalam się, bo koleżanka koncertowo zrobiła mnie w „bambuko”… do drzwi MOJEGO świata przychodzi śmierć… Nagła strata osoby, którą znałam od pierwszych chwil mojego pobytu w Warszawie. W takim momencie wszystkie Twoje rozterki stają się trywialnymi banałami.  To nie ma już żadnego znaczenia, bo w tej właśnie chwili nie mogę sobie podarować, że nie spotkaliśmy się jeszcze raz; nie zrobiliśmy grilla, czy rodzinnej imprezy- bo on zawsze na takich był.


Podobno milczenie jest złotem- to największa bzdura jaką w życiu miałam okazję usłyszeć. Milczenie jest tchórzostwem, złamaniem ludzkich relacji, a być może przeoczeniem jedynej okazji na to, żeby powiedzieć drugiej osobie coś ważnego, czego nie będziecie mieli już okazji nigdy więcej powiedzieć.
Dlatego szanuj każdą chwilę, a kiedy jest Ci źle, bo koleżanka Cię okłamała czy wydaje Ci się, że plotka złamała Ci życie, to pomyśl sobie, że w tej chwili najprawdopodobniej ktoś odchodzi na tamten świat- często w bólu i w cierpieniu.
Kochajcie ludzi, bo ja postanowiłam kochać wszystkich, bez względu na kim są i co o mnie myślą…
 

 

Miniaturka postu

Hejt- ziarno nienawiści XXI wieku

Miał być piękny wpis na blogu… O Świętach, starym roku i wszystkim magicznym, co miałam okazje ostatnio poczuć. Zamiast tego będzie o nienawiści, fanatyzmie, hipokryzji i o tym, że moje słowa sprzed 10 lat stały się prorocze…

 

Jest 6 stycznia 2019 roku. Wielkimi krokami zbliża się 27 finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Wrzucam na Instagram swoją urodzinową zbiórkę, którą postanowiłam założyć i w pełni oddać na  rzecz WOŚP.  Wszyscy wniebowzięci, każdy gratuluje pomysłu, wpłaca tyle ile może, aż w końcu pisze Pan Karol…

Pan Karol jest nie byle kim, bo mniemam, że właścicielem biura pośrednictwa nieruchomości w Toruniu i Trójmieście. Zaczyna w sposób agresywny, zarzucać mi, że zamierzam zbierać na Owsiaka- „człowieka z WSI.” Każdy obraca to w żart i pisze Panu Karolowi, żeby dał spokój, ale ten nie daje za wygraną. Niewinna wymiana zdań zamienia się w obrzucanie mnie błotem, wyzywaniem od „lewackich bab”, żeby na końcu stwierdzić, że każda osoba mnie obserwująca „to ameba” . Moje udowadnianie niewiedzy owego Pana, kończy się jeszcze większym atakiem jego wściekłości. Zmęczona już tą ostrą wymianą zdań piszę wprost: „ Jest Pan fanatykiem, osobą niebiezpieczną dla otoczenia”. Dokładnie tydzień później dochodzi w Gdańsku do tragedii- Prezydent Adamowicz  ginie z rąk szaleńca. Dlaczego? Z dokładnie tych samych pobudek, dla których Pan Karol postanowił obrazić mnie z sieci. Obydwóch cechuje silna, szalona wręcz wiara w słuszność własnych poglądów i przekonań. 

Drugi przypadek ostatnich dni to taki, gdy po moim odcinku YouTube o Dubaju- Panią Muzułmankę mieszkającą  również w Dubaju zbulwersował fakt, iż powiedziałam, że kobiety arabskie są gorzej traktowane przez mężczyzn. W obronie swoich koleżanek muzułmanek publicznie mnie wyzwała na swoim profilu. Gdy zupełnie przypadkowo trafiłam na jej post, wywołana do tablicy obrobiłam się, wytłumaczyłam oraz odparłam atak zarzucając jej, wielką hipokryzje. Kobieta, która próbuje „walczyć” o dobro swoich koleżanek, kosztem innych kobiet, jest  dla mnie największym aktem desperacji i dowodem na to, że nie umie w inny sposób argumentować swoich racji jak tylko złością i agresją. Finał był taki, że wszystkie moje komentarze zostały skrupulatnie skasowane i zniknęły za pomocą czarodziejskiej różdżki , tak aby nadal można było spokojnie mnie wyzywać…

W mojej pracy nazywam to „kosztem utraconych korzyści” z tym, że to nie marketing, a gra toczy się o ludzkie uczucia i życie

 

Gdy ktoś mnie pyta, czego boję się najbardziej na świecie to bez wahania odpowiadam: „WOJNY I FANATYZMU”. Dlaczego? Jedno z drugim łączy się nierozerwanie. Fanatyzm bywa przyczyną wojny, a wojna skutkiem fanatyzmu. Z tym nie ma żartów. Nie chodzi już o anonimowy hejt w internecie, ale żniwo jakie zaczynamy zbierać w postaci ludzkiego życia..

 

CIĘCIE. PAŹDZIERNIK 2017 ROKU. 

Do Cezarego dzwonią młodzi ludzie, którzy przygotowują katolicką akcję „Różaniec do granic”. To wydarzenie ma upamiętniać 100 Rocznicę Objawień Fatimskich. Jednocześnie ludzie wierzący będą modlić się za Polskę i opiekę Matki Boskiej. Czytam założenia całej akcji z każdej strony i wydaje mi się ona naprawdę potrzebna, dla mnie osoby wierzącej i wychowanej w duchu religii katolickiej. Po kilku dniach zaczynają do mnie docierać pierwsze informacje. „Katolicy modlą się o obronę granic przed uchodźcami!!!” „Katolicy modlą się w dzień bitwy pod Lepanto- rzezi muzułmanów z 1453 r.!!! Zapewne świętują swój triumf”. Widzę te wszystkie tytuły i nie mogę uwierzyć w jak straszny i łatwy sposób można okłamywać społeczeństwo i dopisać zupełnie inną historię do konkretnego wydarzenia.  Szukam w głowie daty 7 X i za „chiny ludowe” nie umiem jej skojarzyć z mało komu znaną dziś bitwą pod Lepanto. Dla mnie ta data od zawsze oznacza jedno - Święto Matki Boskiej Różańcowej. Drapię się po głowie i myślę: „ No pewnie była jakaś bitwa- tak jak prawie każdego tygodnia czy miesiąca  w XV wieku…”

Chwilę później zaczyna się dla mojej rodziny prawdziwy horror… Jesteśmy wyzywani na każdym portalu społecznościowym. Wyśmiewa nas Saramonowicz, Korwin- Piotrowska czy Jerzy Stuhr.  Każdy ich wpis wywołuje lawinę kolejnego hejtu. Ich profile społecznościowe zalewa upadlająca mieszanka wyzwisk w naszą stronę, a my zaczynamy dostawać na skrzynki mailowe groźby ataku czy śmierci…

 Nie śpię przez trzy noce, nie mogę  jeść i nie jestem w stanie opiekować się własnymi dziećmi. W tydzień chudnę 5 kg, a moje oczy są tak przekrwione, że ledwo widzę co się dzieje dookoła mnie. Tracę kontakt z rzeczywistością, boję się i obmyślam plan co w pierwszej kolejności będziemy musieli sprzedać, aby móc się utrzymać… Myślisz, że żartuję? wyolbrzymiam? panikuję? Nie… Wtedy ten publiczny lincz, był największym koszmarem mojego życia. Namiętnie publikowano zdjęcia Cezarego z filmów i porównywano do jego postawy- tak jakby faktycznie miało to realny związek z życiem… Cel był jeden- jak najbardziej upodlić nas i wmówić ludziom, że być może gdzieś w 6 klasie Pani na historii faktycznie wspomniała o bitwie pod Lepanto- ale akurat teraz większość ma w głowie dziurę i nie może sobie przypomnieć jak to dokładnie było z tą islamizacją Europy w XV wieku… Chwytano się wszystkiego, aby skutecznie akcję ośmieszyć. Oczywiście najwięcej do powiedzenia mieli Ci, którzy z wiarą tak się mają, jak ja z podróżą na Marsa.

Dlaczego? Po co to wszystko? Szczerze, to nie umiem Ci odpowiedzieć na to pytanie. Było to dla mnie jak z kosmosu, tym bardziej w dzisiejszych czasach-dobie walki o wolność myśli, słowa, wyznania i tolerancję

Ataki docierały do nas z zewsząd. Z „ lewej strony”- wielkich orędowników i propagandzistów tolerancji wobec wszystkich i wszystkiego za wyjątkiem katolików oraz także od  naszych prawicowych „ braci w wierze”, którzy nadziali nas na swoje specjalnie przygotowane, wyszlifowane ostrza. 

 - „No jak to możliwe, że rozwodnik z trzecią żoną, śmie modlić się na NASZYM RÓŻAŃCU?! ”- grzmieli wszyscy Ci, którzy dopiero co wyszli z wieczornej mszy w kościele.  

Po co to wszystko piszę? Żeby uświadomić Ci, że zawsze po drugiej stronie w takich sytuacjach toczy się walka o ludzkie uczucia, serca i życie. Wiem…Dla Ciebie zapewne  jestem celebrytką, która zasłużyła sobie na to wszystko, bo wyszła za mąż za Pazurę. „Przecież wiedziała co robi”. Wcale tak nie jest, gdyż  przede wszystkim jestem matką, żoną, siostrą i córką- osobą która koleguje się z księdzem, ale też i z gejem i z transwestytą. Ale każdego z nich traktuje dokładnie tak samo. Nie jestem ani prawicowa, ani lewicowa- JA PO PROSTU JESTEM SOBĄ. Czy w dzisiejszych czasach  tak ciężko to zrozumieć, że istnieje ktoś kto ma własne poglądy i spojrzenie na świat z dala od medialnej propagandy i tak modnemu przypisywaniu Cię  którejś ze stron??? „ A Ty jesteś prawicowa czy lewicowa?”- słyszałam nie raz… 

 Można walczyć o dziki; kłócić się, wyzywać, udostępniać w mediach społecznościowych obraźliwe teksty- tylko po co?! Faktycznie dla dzików? Śmiem w to wątpić… 

Można również  robić akcje pod tytułem „hejt- stop”. Jednak umieszczając w nich Panie z plotkarskich programów, jako ambasadorki- orędowniczki dobra w sieci, to  jednak lekkie nadużycie. To tak jakbyś oczekiwał miłości od świata, którego nienawidzisz. Jakby to podsumował mój sześcioletni syn : „SŁABO, MAMO, SŁABO…’’

Siedzę i patrzę na zdjęcia marszu przeciwko nienawiści. Widzę tysiące ludzi i zadaję sobie pytanie: „W takim razie, skąd to całe szambo się bierze, skoro  tylu nas spaceruje w obronie dobra?” Przeglądam media społecznościowe i myślę sobie: „ Do licha… Największe autorytety współczesnego hejtu, nauczyciele nienawiści, wzywają mnie teraz do wyjścia na ulicę…” Czy ja zwariowałam? A może to świat zwariował?  To gdzie w takim razie są Ci wszyscy którzy nienawidzą? A może szerzenie nienawiść to już rodzaj jakieś dziedziny życia? „Dzisiaj nienawidzę, a jutro pójdę przeciw tej samej nienawiści protestować na ulicy?” 

Na sam koniec mała dygresja, do pytań powyżej. Około godziny 13.00 w poniedziałek wrzucam w przeglądarkę adres wp.pl, gdzie na pierwszej stronie biją po oczach wiadomości dotyczące nożownika z Gdańska i walki o życie prezydenta Adamowicza. Górnolotne nagłówki piszą o mowie nienawiści, hejcie, oraz marszach sprzeciwu w każdym mieście w Polsce. Zjeżdżam w dół strony i ukazuje się moje zdjęcie, a w „artykule”  od razu wytknięta zostaje mi literówka, którą popełniłam pisząc post na Instagramie. Cały wpis na wp.pl miał charakter prześmiewczy, a pod nim komentarze… Cytować?- „ Debilka”,  „Ale idiotka”, „Tempa”, „Bezmózg”-  to tylko niektóre z tych łagodniejszych…

Możemy udawać, że walczymy z hejtem i propagandą, ale niestety… Dopóki będzie to biznes przynoszący konkretne korzyści oraz pieniądze, to nic się nie zmieni…Możemy przystawać na to, że ojcowie chrzestni i matki chrzestne polskiego hejtu, a są wśród nich dziennikarze, specjaliści od showbiznesu i inne twory, będą teraz w pierwszej kolejności wołać: „stop mowie nienawiści”- ale tego typu hipokryzja, tylko napędzi ową nienawiść. Co więcej takie zachowania spowodują zbiorowy brak szacunku  do ludzi z przestrzeni publicznej , które w pełni  na ten szacunek zasługują. Przykład idzie z góry, a przysłowiowa ryba psuje się od głowy. Jeżeli „specjalista od mediów” obraża publicznie aktora czy sportowca, to jak zwykły użytkownik internetu może postąpić? Skoro wolno innym, to anonimowemu Panu Kowalskiemu, nie zadrży nawet ręka przy klawiaturze… Możemy również udawać, że to sztuka, ale jeżeli w spektaklu „Klątwa” jest scena w której zbiera się do puszki na zabójstwo polityka,  to nic innego jak zwykłe podżeganie do nienawiści. Możemy w końcu próbować uwierzyć, że policja nie dysponuje narzędziami, które pomogłyby jej w walce z nienawiścią w internecie, ale to jedna, wielka ściema. W dobie nowych technologi, namierzenie osoby w internecie jest tak proste, jak konstrukcja przysłowiowego cepa.

Jakieś 8 lat temu w jednym z programów śniadaniowych rozmawialiśmy o hejcie. Dobrze pamiętam, co wtedy powiedziałam. Jeżeli nie zatrzymamy w porę tego silnie narastającego zjawiska nienawiści, to w przeciągu kilku lat ludzie zaczną przenosić swoje negatywne emocje na ulice…Co miało miejsce właśnie w niedzielę 13 stycznia…

Myślisz, że ja jestem idealna? o nie! Ani trochę. Przez lata cechowała mnie wręcz patologiczna naiwność do ludzi i otaczającego świata. A teraz? no cóż… Z naiwności do waleczności. Gdyby dzisiaj Pani Korwin- Piotrowska i Pan Kin zadzwonili do mnie, tak jak zrobili to 12 lat temu, tylko po to żeby ponabijać się publicznie z małolaty, to myślę, że obydwoje puszczaliby teraz bańki z plasteliny… Włóczyłabym ich tak długo po sądach, póki publicznie nie przeprosiliby, nie tylko  mnie, ale całą moją rodzinę, którą Pani Piotrowska miała śmiałość nazwać „patologiczną i psychiatryczną” 

Spytasz „dlaczego?” „Czy warto?" Kiedyś powiedziałabym, że absolutnie nie, jednak w obliczu tego co się teraz dzieje, sądy to ostania deska ratunku. Myślę, że nadszedł czas aby zapełnić białą ścianę wizerunkami osób, które są autorami i propagandzistami polskiego hejtu, a ten ma wiele konkretnych twarzy i nie wolno pozwolić  zakorzenić  się żadnemu z nich. Ludziom, którzy go tworzyli i promowali swoimi osobami, należy w twarz powiedzieć kim są: nie bać się, nie uciekać, nie chować głowy w piasek- tak jak ja robiłam to przez wiele lat.

Pamiętaj, że hejt to nie tylko wyzywanie, obrażanie i szkalowanie kogoś wprost, ale to także obmawianie, publikowanie wizerunku bez Twojej zgody i modne w dzisiejszych czasach krzywdzące „ wyrażanie swojej opinii”. Przecież żyjemy w wolnym kraju i każdy ma prawo wyeksplikować swoje poglądy. Ale czy na pewno? Jaka jest granica między demokracją i anarchią?A jaka pomiędzy oceną, a szkalowaniem? Ta granica jest bardzo, bardzo cienka, lecz hejter wie jak uderzyć. Umie doskonale wywołać w Tobie gniew tym, że próbuje być lepszy. Pokazać Wam, że jesteście gorsi i poczuć się chociaż przez chwile dobrze ze samym sobą. 

W tym wszystkim nie chodzi o to,  że Pani celebrytka ubrała dziecku czapeczkę z pomponem z naturalnego futra, gdyż zapewne osoba, która pisze taki komentarz, sama w szafie posiada „pierdyliat” skórzanych butów, kurtek i torebek.” Tu  chodzi o chwilowe  poczucie  sukcesu hejtera… Przecież pokazał Pani celebrytce gdzie jest jej miejsce…

Może nie róbmy marszy, koncertów i tym podobnych cyrków, tylko zacznijmy zmieniać świat od siebie samych…Nie potrzebujemy egzaltowanych postaw, tylko po prostu DOBRYCH LUDZI…

 

Miniaturka postu

Samotna matka po polsku- historia z przemocą psychiczną w tle.

Zaczęło się jak z bajki, chociaż ciemne strony tego małżeństwa poznaliśmy wszyscy po latach…

Dorota tak jak ja, zdecydowała się na ślub z mężczyzną starszym od siebie o 23 lata. Skromna, eteryczna blondynka z południa dla której rodzina była całym światem, nie spodziewała się koszmaru, który czaił się tuż za rogiem, mimo, że dla jej bliskich było to do przewidzenia ...

Już na pierwszy rzut oka kompletnie do siebie nie pasowali. Dorota. piękna, wysoka, o wyrazistych rysach twarzy. Jej oczy o opadających kącikach sprawiały, że na pierwszy rzut oka, każdy miał wrażenie, iż ma w sobie bezgraniczne pokłady ciepła. Tak też było w rzeczywistości. Jakbym miała wskazać wzór matki Polki i oddanej żony, bez zawahania pokazałabym jej zdjęcie. A jej Mąż? No cóż… Adam był mało atrakcyjny: niski, łysy z nadwagą i wiecznym grymasem na twarzy. Patrząc na tę dwójkę można było przekonać się, że Gabrielle Suzanne de Villeneuve, faktycznie inspirowała się prawdziwymi postaciami pisząc „Piękną i Bestie.” Kiedy pojawiali się razem w towarzystwie wywoływali niemałe zdziwienie, a gdy tylko znikali każdy dopytywał się, czy to tak na serio są razem? „Oczywiście, że są! Mają czworo dzieci i są szczęśliwym małżeństwem…” Aha… Chyba sama w to nie wierzyłam.

Otrzeźwienie, przyszło w momencie, kiedy postanowiłyśmy w cztery koleżanki pojechać na urodziny znajomej w góry. Taki typowy dwudniowy damski wypad. Jak tylko przyjechałyśmy Dorota była smutna, a jej oczy zapłakane. Za każdym razem uciekała w kąt, aby odpisać na SMS-y i otrzeć łzy. Wieczorem, kiedy położyłyśmy się do łóżek, a byłyśmy we dwie w pokoju, zapytałam się co się dzieje…Dorota wyciągnęła telefon i pokazała mi SMS-y od swojego Małżonka. Ilość obelg padająca w jej stronę była większa niż podczas całej serii filmu „PSY”.

Drążyłam temat dalej… „Jeju, musiałaś mu zrobić naprawdę coś strasznego, skoro tak zareagował.” - rzuciłam. Dorota wpadła w płacz i powiedziała, że to wszystko przez to, że ruszyła się z domu i pojechała z nami na dwa dni do Zakopanego…

Nie mogłam w to uwierzyć… Po raz kolejny ta sama sytuacja zdarzyła się 1,5 roku później, kiedy poszłyśmy razem do kina. Nawet ja nie byłam mile widzianym gościem i na moje „cześć” - Adam jedynie spojrzał na mnie wymownie, tak jakbym co najmniej była wiedźmą, a kino moim domkiem z kurzą łapką. Osobiście również czułam się nie

swojo… Wiedziałam, że przez to zakichane wyjście do kina, teraz Dorota nie będzie mieć życia w domu; tak też się stało…

Postanowiłam nie dolewać oliwy do ognia i nigdy już jej nie zaproponowałam tzw. „wyjść na miasto.” Wiedząc, że ma nieobliczalnego Małżonka przy boku, nie chciałam jej narażać na awantury, a przy okazji nie robić jej ochoty na oderwanie się od rzeczywistości i wyjście z domu raz na jakiś czas.

Wszystko ucichło, choć spotkania z moją przyjaciółką były coraz rzadsze, a ona sama przestała wychylać nos z domowych czeluści. Na szczęście pracowała zawodowo, więc myślę, że to w jakiś sposób rekompensowało jej brak kontaktu z innymi. Nie muszę chyba nadmieniać, że pracowała z Adamem…

Po pewnym czasie Dorota widząc moje zamiłowanie do wnętrz i projektowania, zaproponowała mi wspólne szkolenie z dziedziny posługiwania się profesjonalnymi programami 3D służącymi właśnie do projektowania budynków mieszkalnych i przemysłowych. Ucieszyłam się bardzo na myśl, że będę mogła połączyć przyjemne z pożytecznym. Byłam bardzo ciekawa jak wytłumaczyła to Adamowi i jak udało się jej dokonać cudu wyjścia z domu… Postanowiłam jednak nie wchodzić w szczegóły. Mam taką zasadę, że jeżeli ktoś sam mi nie mówi o swoim życiu czy problemach, to ja nie jestem dociekliwa w sprawach osobistych innych.

W październiku 2015 roku zdarzyło się coś, czego do dzisiaj nie jestem w stanie wytłumaczyć. Dorota nie przyszła na zajęcia, po czym zadzwoniła, że nie będzie obecna, gdyż jej mama po bardzo długiej chorobie (15 lat przykuta do łóżka), zmarła…Całe życie, jej mamą opiekował się tata Doroty. Ona oraz jej rodzeństwo starało się mu pomagać, jak tylko mogli, jednak to on wykazał się wręcz heroiczną postawą i poświęcił swojej życie Żonie. Dlaczego? Z wielkiej, czystej miłości, której w dzisiejszych czasach jest jak na lekarstwo. Mimo, że jak się później okazało wspaniałomyślny zięć Adam proponował teściowi, aby ten oddał jej chorą mamę do zakładu opieki…” Przecież jesteś młody, ułożysz sobie życie i należy się to tacie jak psu kiełbasa.” mówił do taty Doroty.

Nie minęło dwa tygodnie, jak Dorota przyszła na zajęcia- zapłakana, wychudzona w żałobie, która kompletnie nie pasowała do jej eterycznej twarzy. Usiadła obok mnie i szepnęła: „to jakiś koszmar…” Popatrzyłam się wymownie i patrząc na wielki zegar wiszący na ścianie, wyczekiwałam przerwy obiadowej… Wiedziałam, że ten posiłek zapamiętam do końca życia… Jak tylko wybiła 12.00 wystrzeliłyśmy z zajęć jak z procy. Znalazłyśmy ustronne miejsce po to, aby Dorota powiedziała:

- „Adam oświadczył, że się ze mną rozwodzi, poprosił mnie, żebym przepisała na niego cały majątek, bo mi się nic nie należy i że wyjeżdża do Azji”

- „Dwa tygodnie po śmierci Twojej mamy?!” - nie dowierzałam…

- „Tak…” - powiedziała Dorota. „Twierdzi, że jestem zimna, nie okazuje mu odpowiednio uczuć oraz, że się nim nie zajmuje…”

- „K…!!! Dorota” wykrzyknęłam! ” Jesteś dwa tygodnie po śmierci matki!!!”

Moja przyjaciółka robiła wszystko, aby Adam wrócił do niej…Sama byłam pod wrażeniem, jak bardzo kobieta może się upodlić, aby utrzymać rodzinę. Ten w odpowiedzi, ostentacyjne pokazywał w internecie dzieciom wypasiony dom w Azji, gdzie już niebawem miał zamieszkać.

Każdy z bliskich jej osób błagał ją: „Tylko niczego teraz nie podpisuj… Jesteś po śmierci matki, mąż grozi rozwodem, a Ty nie jesteś w stanie myśleć racjonalnie…”


Dorota jednak przystała na wszystkie warunki Adama i przepisała większość majątku na niego, który on zresztą wcześniej podarował jej, uciekając przed ewentualnymi roszczeniami osób trzecich…Nie rozumiałam, dlaczego Dorota zgodziła się na to. Ona sama odpowiadała, że ma dość tego psychicznego nękania i odda wszystko, aby mieć w końcu spokój, utrzymać rodzinę i aby jej dzieci miały ojca, tak jak to było u niej w domu.… Zresztą Adam zawsze stawiał ją po prostu przed faktem dokonanym… Tak, jak 18 lat temu, kiedy nieświadoma przed ślubem pojechała podpisać papiery, a okazało się, że czekał na nią notariusz trzymający w ręku intercyzę…No właśnie… Czy osoba podpisująca rozdzielność majątkową uważa, że będą razem „na dobre i na złe, w szczęściu i chorobie oraz póki śmierć ich nie rozłączy?” Tak… Jasne… Takie opowieści to możemy włożyć sobie pomiędzy bajki. W moim otoczeniu większość takich związków są jedną, wielką, smutną fikcją. Smaczku wszystkiemu dodaje fakt, tendencyjnego przedstawiania w mediach związków z dużą różnicą wieku: „On ma kryzys wieku średniego, a ona na pewno leci na jego pieniądze. Wykorzysta go i zostawi…” Tak… A co ja na to? Że te wszystkie dzisiejsze, medialne brednie są gówno warte i mają w sobie tyle prawdy, co legenda o smoku wawelskim. Facet, który podpisuje z kobietą intercyzę wie, że za chwilę będzie mógł sobie pozwalać na więcej. Z czasem będzie robił co mu się żywnie podoba, a jego żona nie będzie mogła się nawet zająknąć. Po 10,15, 20 latach wychowywania jego dzieci i prowadzenia domu, wie, że skończy na bruku, więc przystaje na wszystkie jego wybryki… Smutne? Ale niestety prawdziwe…Zdarza się, kiedy faktycznie intercyza zabezpiecza interesy obydwu stron. To jednak nie Hollywood, a polska Angelina Jolie i Brad Pitt istnieją tylko w zblazowanych głowach pań dziennikarek, które z wielkimi ambicjami, kończą jednak na portalach plotkarskich, wymyślając nowe newsy z cyklu „ciekawostka dnia.”

Kiedy mój Mąż za namową i oczywiście za pewne wielką troską przyjaciela-prawnika swojej byłej małżonki, przyszedł i zapytał się co myślę na temat intercyzy, to odpowiedziałam, że jasne jestem jak najbardziej ZA, ale Kulczyk mnie jeszcze o rękę nie poprosił…Z ciekawości zapytałam się również: „A co Tobie Kochanie po tym rozwodzie takiego zostało, co miałabym Ci ewentualnie zabrać?” Temat nigdy więcej nie wrócił i znikł z naszego domu niczym Boeing Davida Copperfielda.

Dorota nie znalazła w sobie na tyle dużo niezależności i odwagi, aby powiedzieć NIE. Wszystko zresztą robiła z myślą o swoich dzieciach, pełnej rodzinie i „świętym” spokoju. Układa życie pod dzieci i ich harmonogram. Oczywiście wróciła po raz kolejny do Adama, a ten jak tylko szybko mógł wywiózł ją do Azji na dłuższe wakacje.

Nic się już nie pokleiło, a sama Dorota przyznała, że była już bardzo zmęczona. Wiedziała, że siedzi na bombie z opóźnionym zapłonem, bo gdy tylko spróbuje się przeciwstawić, od razu zostanie postraszona rozwodem, sprowadzona do parteru i sponiewierana. Niby wiedziała wszystko, ale nie zdawała sobie sprawy z najważniejszego… Stała się ofiarą przemocy psychicznej, a oprawcą był jej własny Mąż…Życie napisało jej najgorszy scenariusz. O ile przemoc fizyczną można łatwo rozpoznać, to ta psychiczna czai się niepostrzeżenie, a jak jest się w oku cyklonu- to wszystko wydaje się normalne.

Kiedy po raz setny w jej małżeństwie padło słowo „rozwód” z ust Adama, ona już bardzo zmęczona, ale z drugiej strony wystarczająco silna, powiedziała „DOBRZE.” Oczywiście, Adam nadal zadowolony ze swoich poczynań, że po raz kolejny sprowadził swoją kobietę na dno, niczym szlachcic na zdechłym ogierze- grał nieugiętego… Kiedy jednak zdał sobie sprawę, że sytuacja stała się poważna i nie ma już powrotu do domu z którego się wyprowadził, zaczął się prawdziwy koszmar.

Dorota była zastraszona, Adam wyparł się ich dzieci, nie pomagał finansowo. Zostawił jej tylko tę nieruchomość, która jest obwarowana gigantycznymi kredytami… Ale przecież o to chodziło…Żeby pokazać jej, że bez niego nie da sobie rady. Uzależnić, upodlić, sprowadzić na dno. Marzenia Adama o tym, że Dorota przychodzi do niego błagać go po raz kolejny, aby ją nie zostawiał; nie spełniły się. Zaczęła wszystko powoli układać… Było bardzo ciężko. Nie raz biegłam do przyjaciółki, żeby chociaż chwilę pobyć przy niej i otrzeć łzy. Razem siedziałyśmy nad papierami i układałyśmy jej wydatki. Nawet w pewnym momencie zasugerowałam, aby ogłosiła upadłość. Wszystko co miała, nie mogła w żaden sposób sprzedać, gdyż zaraz w księdze wieczystej nieruchomości pojawiały się roszczenia Adama, które skutecznie blokowały jakiekolwiek transakcje.

W pracy było jeszcze gorzej, Małżonek pierwsze co zrobił, to zwolnił z pracy najlepszą koleżankę Doroty. To było ostrzeżenie dla innych: „Jeżeli ktoś, będzie pomagał Dorocie, czeka go taki sam los”

Po kilku tygodniach, „męski” Adam i jego jeszcze bardziej „męski” wspólnik pozbyli się Doroty z firmy, którą zresztą z nimi zakładała kilkanaście lat temu. W przeciągu kilku dni, wspólniczka została wymazana z tej organizacji gumką do zmazywania, tak aby nikt nie miał wątpliwości, że nigdy w niej nie pracowała. Jej skrzynka mailowa, została skrupulatnie splądrowana przez Małżonka…To wszystko z boku wyglądało jak z historyjki pod tytułem: „Spotkało się dwóch frajerów i krzyknęło: mężczyźni górą, pozbyliśmy się jednej kobiety!” Niestety własny mąż, pozbawił matkę swoich dzieci resztkę godności, ale przede wszystkim środków do życia…

Historia jest długa i pewnie jeszcze na jakieś 10 stron pisania… Czy był happy end?

NIE...


Dorota jako prawie 40 letnia kobieta została pozbawiona środków do życia, pracy i godności. Za to ma gigantyczne kredyty i dwa segregatory pism od Małżonka, które średnio raz na tydzień wzywają ją do zapłaty na jego rzecz. Nienawiść i chęć zemsty Adama nie ma już żadnych granic, a Dorota nadal nękana jest mailami, SMS-ami i sądowymi pismami. Moja przyjaciółka została również samotną matką, która nie może liczyć na przychylność i pomoc byłego Męża, choćby nawet w tak prostej rzeczy, jak odebranie dzieci ze szkoły. Jej uroda została zmarnowana, pozbawiona włosów ze stresu, a skóra zyskała dużo zmarszczek, które pocięły jej delikatną twarz. Kiedy ktoś jej mówi: „Zmarnowałaś najpiękniejsze lata swojego życia.” Ona odpowiada: „Wcale nie, bo mam wspaniałe dzieci”

Upalny dzień. Idziemy razem z dziećmi na spacer. Dorota dostrzega na mojej ręce drogą biżuterię i dopytuje się o nią. Ja krocząc z dumą odpowiadam: „Tak… Dostałam od Czarka”. Ona posyła mi delikatny uśmiech i mówi: „Też taką dostałam, ale jak Adam się wyprowadzał, to mi ją zabrał…”



Edyta Pazura


Miniaturka postu

Szkoła na poważnie.

Jak dziś pamiętam to drżenie serca kiedy Amelka szła do pierwszej klasy. Łzy wzruszenia płynęły po policzkach niczym Niagara, a ja bałam się bardziej tego momentu niż wtedy, kiedy sama stałam się pierwszoklasistką. 

Reforma edukacji dosięgnęła moją córkę, a ja mogłam tylko obserwować i uczyć się na własnych błędach. Teraz po trzech latach, kiedy przyszła kolej na mojego syna, jestem bogatsza o wachlarz różnorakich doświadczeń. Począwszy od problemów, po rozczarowania, ale i piękne dni dzięki którym byłam najbardziej dumną matką pod słońcem.
Przeczytaj co ma Ci do przekazania Ciocia Edytka. Może pomoże Ci to uniknąć błędów, które ja sama popełniłam na początku naszej rodzinno-szkolnej przygody.

1. NIC NA SIŁE
No właśnie… Nic na siłę, pod warunkiem, że reforma edukacji nie będzie zmieniała się jak w kalejdoskopie oraz za każdym razem, kiedy swoje poselskie stołki zmienią partyjnego właściciela. Mam wrażenie, że każdy nowo wybrany minister edukacji działa a casu ad casum. (od przypadku do przypadku) i nie ma pojęcia o tym, że to właśnie niezmienność decyzji i stabilizacja jest najlepszą receptą na prawidłowe funkcjonowanie naszych dzieci w szkole. Finał jest taki, że rodzice są zdezorientowani, dzieci przestraszone i nawet szkoły nie wiedzą co je czeka w najbliższych latach. Ja gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym wszystko, aby moje dziecko poszło do szkoły w wieku 7, a nie 6 lat. Biję się w pierś, że tego nie zrobiłam. Teraz już wiem, że na etapie zerówki, nie ma najmniejszej szansy, aby wyłapać problemy u dziecka, które mogą się pojawić w późniejszych latach, nasilić się, a co gorsza zaważyć na całej późniejszej edukacji naszej pociechy. W przypadku mojej Amelii z pewnością potrzebowała jeszcze tego jednego roku więcej…

2. ZACHĘCAJ!
Ile razy już wypowiedzieliście? „Dobrze, że już idziesz do szkoły, to trochę się ogarniesz” lub „ Jak pójdziesz do szkoły to się skończą hocki klocki” No tak… Ja sama złapałam się na tym, że kiedy ręce mi już opadały to słowo „szkoła” było zacnie mobilizujące i ustawiające moje dzieci do pionu… Z tym że, działa to dosłownie na chwilę i tak naprawdę nie ma najmniejszego sensu… 
Kolorowa szkoła w jego oczach staje się wiktoriańskim zamkiem Rodziny Addamsów. Mało tego, po kilku chwilach grozy, okaże się jednak, że szkoła jest „cool”, więc Twoje straszenie będzie tylko standardową „gadką szmatką”. W finale Twoje akcje diametralnie polecą w dół… Następnym razem, będzie wiadomo, że po prostu ściemniasz…

3. NA DOBRY START.
Czasami warto w nieco oryginalny sposób zachęcić swoje dziecko do szkoły :) Jeżeli Twoja pociecha marzyła o hulajnodze, deskorolce czy rowerze, a do szkoły nie musicie dojeżdżać komunikacją, to dobry moment aby taki pojazd zakupić. Pozytywne skojarzenia i korzystny start na nowej drodze edukacji dziecka jest w mojej ocenie bardzo ważny. Taki mobilny prezent, może spowodować, że emocje związane ze szkołą nieco zelżą. Szczęście dziecka związane z otrzymaniem upragnionego prezentu najparwdopodobniej przeniesie się także na aprobatę w stosunku do szkoły.

4. ANGAŻUJ!
O tym, aby angażować dziecko w przygotowania do szkolnej przygody mówiłam na moim kanale YouTube Maybe Baby. To bardzo ważne, aby dziecko wybrało sobie takie atrybuty, aby mogły mu pomóc oswoić się z nowym miejscem. Niech to będzie Wasz zakupowy dzień. Wybierzcie się razem do najbliższego papierniczego i pozwól dzieciakowi zadecydować o tym, jakie będzie miał zeszyty, kredki i piórnik. Spróbuj zacisnąć zęby, nawet jeżeli wyda Ci się coś brzydkie czy absurdalne. W domu wszystko porozkładajcie i zachęć pociechę, aby z Twoją pomocą sama podpisała zeszyty i spakowała tornister :)

5.AMULET NA SZCZĘŚCIE
Psychologia, psychologia i jeszcze raz pozytywne podejście :) Możecie puścić wodzę fantazji i wybrać tzw amulet, który będzie Twojemu dziecku przynosił szczęście i codziennie towarzyszył w szkolnej przygodzie. Może to być pluszak, zegarek, notesik, breloczek, długopis… Cokolwiek tylko chcecie i co będzie mieściło się w plecaku. Ważne żeby działało i spełniało swoją funkcję. Oczywiście to placebo, ale tylko Ty będziesz o tym wiedzieć. Dla dziecka wszystko, co go wspiera w nowych okolicznościach i wzbudza w nim poczucie bezpieczeństwa, będzie spełniało swoje zadanie. Szczęśliwe dziecko to spokojne i skoncentrowane dziecko :) a przy takim amulecie przecież wszystko się na pewno uda :)

6. WSPIERAJ I ROZWIJAJ
Czas szkoły to także odpowiedni moment na poważniejsze rozmowy i decyzje. Zapytaj się swojego dziecka co go interesuje i o czym marzy. Może istnieje już jakiś obszar zainteresowań Waszej pociechy, na który powinniście zwrócić uwagę i w szczególny sposób rozwijać. Sprawdźcie grafik szkolnych zajęć dodatkowych oraz to co się dzieje w okolicy. Być może akurat traficie na zajęcia dodatkowe, które zainteresują Wasze dziecko i pozwolą mu rozwinąć skrzydła. Ja u siebie w domu wprowadziłam jednak jedną zasadę. Mianowicie, jeżeli moje dzieci zaczynają dane zajęcia dodatkowe i są co do nich przekonane, powinny je kontynuować aż do końca roku szkolnego. Takie podejście uczy przy okazji dzieciaki autodyscypliny, konsekwencji oraz podejmowania przemyślanych decyzji.

7. NAWYKI PRZEDE WSZYSTKIM
To kolejny punkt, który znam dobrze z własnych doświadczeń. Staraj się pilnować swoje dziecko od samego początku roku szkolnego, aby weszły mu w krew poprawne nawyki. Pokaż jak należy dbać o przybory, zeszyty i książki. Ja dostawałam szału kiedy, średnio co trzy dni musiałam kupować nowe ołówki. Po pewnym czasie, kiedy zobaczyłam, że córka zapisuje co drugą stronę w zeszycie, zaczęłam kłaść większy nacisk na estetykę prowadzenia zeszytu. Czytelne i starannie prowadzone notatki, owocują później szybszym przyswajaniem wiedzy przez dziecko. Pamiętam, że za każdym razem kiedy rozpoczyna się rok szkolny, nagadam się jak głupia: „żeby przybory były odpowiednio poukładane, bidon szczelnie zamknięty oraz położony w plecaku pionowo, aby nic się nie wylało, o tym gdzie jest stój na W-F i przede wszystkim za każdym razem blagam o nie gubieniu rzeczy”… Ehhh… Taki los matki ;)

8. OBSERWUJ, A NIE WYRĘCZAJ
Jak widzisz swoje dziecko, które nieudolnie próbuje zawiązać buty, masz ochotę przejąć pałeczkę bo nie możesz już na to patrzeć? Dodatkowo zegar bije, a Wy powinniście już 5 minut temu wyjść z domu? No tak… Nie martw się, mam to samo, jednak robiąc wszystko za nasze pociechy sami sobie na dłuższą metę szkodzimy. Po kilku dniach, Twoje dzieci nie tylko nie będą chciały się schylić, aby podnieść upuszczony przez siebie papierek, ale będą od Ciebie wręcz wymagały, że zrobisz to za nie. Klasyka gatunku… Szkoła również jest potrzebna nam dorosłym po to, abyśmy mogli zdystansować się do tego co źle robimy w stosunku do naszych dzieci… To odpowiedni czas na zmodyfikowanie naszego zachowania względem pociech. Dajmy im nieco więcej życiowej przestrzeni z dala on naszego przewrażliwienia na ich punkcie… Pamiętaj, że za niedługo czeka Was pierwsza zielona szkoła, na której będziesz zapewne nieobecna…:)

9. TOLERANCJA I TEGO CZEGO TOLEROWAĆ NIE MOŻNA.
Ucz i pokazuj dziecku, że świat jest wielobarwny, wielokulturowy, wielowyznaniowy i przez to bardzo piękny. Moje dzieci uczęszczają do szkoły, gdzie są dzieci z różnych zakątków świata. Tłumacze im, że to niezwykły przywilej, iż mogą poznać kulturę innych państw dzięki swoim koleżankom i kolegom. Amelia dobrze wie, co to jest rasizm, jakie zachowania są niedopuszczalne i że zawsze należy szanować osoby, które wyglądają i mówią inaczej niż my. 
Przy okazji takich rozmów możesz zaznaczyć jakie zachowania są niedopuszczalne, gdzie są granice przyzwoitości oraz nietykalności osobistej. Porozmawiajcie o przemocy i o tym, że nikt nie ma prawa dotykać ciała Twojego dziecka. Koniecznie poruszcie te bardzo ważne aspekty odpowiedniego funkcjonowania Waszego dziecka w środowisku szkolnym… 

10. ZAUFAJ
Tak łatwo powiedzieć „zaufaj”, a gorzej wcielić w życie, kiedy widzisz przed sobą siedmiolatka, który jeszcze niedawno siedział na nocniku i wołał do Ciebie: „mamo! kupa!” Czas jednak biegnie nieubłaganie, dzieci dorastają, a my musimy w końcu kiedyś umieć odciąć pępowinę. Jeszcze chwila, a będą musieli sami zacząć chodzić do szkoły, robić sobie kanapki, nosić klucze od domu w plecaku i sami przygotowywać się na kolejne egzaminy i nowe etapy edukacji. Tak już w życiu bywa, że synów rodzimy dla innych kobiet, a córki dla innych mężczyzn. Musimy im zaufać i pogodzić się z ich życiowymi wyborami. Zacznij trenować już teraz…

Edyta Pazura
1. Plecak Mueslii- www.muppetshop.eu
2. Zegarek Pappwatch- www.muppetshop.eu
3. Małpka Franck Fisher- www.lulilai.pl
4. Hulajnoga Maxi-Micro- www.muppetshop.eu
5. Lunchboxy- www.kidy.pl
6. Balerinki i strój baletowy- www.muppetshop.eu
7. Komplet dresowy w owieczki i liski- www.dearsophie.pl

Miniaturka postu

Kiedy zapada cisza...

Jeżeli myślisz, że będzie to jedna z tych słodkich opowieści o infantylnym zabarwieniu to się mylisz… Przygotuj sobie chusteczkę, bo najprawdopodobniej będzie to jedna z bardziej wzruszających historii jaką miałaś/eś okazję przeczytać.



W moim domu od najmłodszych lat towarzyszyły mi zwierzęta. Jeżeli  miałabym wskazać za co najbardziej jestem wdzięczna moim rodzicom, to właśnie za możliwość życia wśród braci mniejszych. Kiedy przyszłam na świat, już od kilku lat w mojej rodzinie żył sobie Misiek. Tak właśnie. Wiem, że „Miśków” jak „Burków”, ale nasz Misiek był kundelkiem wyjątkowym… Mały, czarny o oczach jak dwa węgielki- po prostu upierdliwe cudo na czterech łapach…Za to ja, jako dziecko nie mniej upierdliwe od mojego czworonoga, dałam mu naprawdę ostro w kość: szarpałam, drapałam, ciągnęłam, gryzłam… A on? Ani drgnął, tylko dzielnie wytrzymywał moje szarpania i głośne krzyki. Co ciekawe, Misiek sam wyprowadzał się na spacery. Pare razy dziennie, pokonywał niestrudzenie dziesięć pięter nowohuckiego bloku z wielkiej płyty. Mój pies jednak dawał radę, a sława mojego samo-wyprowadzającego się czworonoga była tak wielka, że każdy wiedział, że Misiek jest właśnie tym „psem od Zająców”. Mój mały kompan miał jeszcze jedną dość dziwną cechę…. Mianowicie nie znosił zapachu alkoholu. I o ile omijał z daleka osiedlowych  pijaków, tak podczas naszych corocznych namiotowych pobytów nad Dunajcem, wpędził nietrzeźwego rolnika na rowerze w hektary pokrzyw sięgających po pachy. Mama wpadła do namiotu, pozamykała nas na cztery spusty, a Miśkowi kazała spieprzać gdzie pieprz rośnie… Na szczęście nietrzeźwość umysłu Pana na rowerze spowodowała, że najprawdopodobniej jego bolesne doznania fizyczne, były odczuwalne dopiero następnego dnia. Mój pierwszy czworonóg, dożył sędziwego wieku 18 lat i zmarł ze starości. Było nam wszystkim bardzo ciężko, jednak mieliśmy poczucie, że Misiek odszedł w pięknym wieku. To było moje pierwsze zetknięcie ze śmiercią przyjaciela. Trudne, bolesne, naiwne- że przecież pies zaraz wróci, bo zawsze do nas wracał. Pierwszy raz w moim domu nastała cisza- taka której się bałam. Każdy przeżył śmierć Miśka na swój sposób.

 Przez 19 lat mojego życia na osiedlu Piastów w Nowej Hucie miałam jeszcze: chomiki, kanarki (każdy miał na imię Kubuś), mewki, zeberki, rybki, kota Kleopatrę i papużki. Było tego trochę, ale w moim domu panowała jedna najważniejsza zasada: jeżeli decydujemy się na jakieś zwierzę, to opiekujemy się nim i dbamy o czystość. Rodzice byli uczuleni na punkcie odpowiedzialności i higieny, a ja? No cóż… Jako mała dziewczynka kochająca zwierzęta, sprowadzałam nawet ślimaki, mrówki i biedronki. Dokładnie tak samo jak moja Amelka, tylko że ja teraz oczywiście tego nie pamiętam :)

Pewnego słonecznego dnia wracając z kościoła, zauważyłam na drzewie kolorowego ptaka. Przykuł on moją uwagę, gdyż na nasz klimat wydawał się zbyt barwny . Kiedy podeszłam do drzewa, aby się mu bliżej przyjrzeć, okazało się, że to… Papuga falista. Pobiegłam do domu i spytałam się mamy czy mogę ją mieć? Oczywiście cwana mamuśka, zgodziła się, gdyż była pewna, że nie mam najmniejszych szans na schwytanie ptaka. Nie zastanawiając się wzięłam taty podbierak na ryby i ruszyłam na łowy. Cały dzień biegałam za tym głupim ptaszyskiem, robiąc wszystko żeby go złapać. WIedziałam, że jeżeli tego nie zrobię, to papuga nie przeżyje w naszym klimacie. Po całym dniu biegania z podbierakiem i włażeniu na drzewa w końcu opadłam z sił. Usiadłam na ławce i zaczęłam płakać w myślach wykrzykując niecenzuralne słowa, których nie wypadało mówić na głos 14- latce. Pomyślałam sobie; „dobra- ostatni raz”. Akurat!Tak się zaparłam, że w końcu około 21.00 jak już się ściemniło złapałam swoją upragnioną zdobycz. Gdybyście mogli zobaczyć minę mojej mamy jak przyszłam do domu z papugą…Myślałam, że padnie trupem, a jej zacne plany dotyczące rzucenia palenia nagle diabli wzięli… 

Na temat moich zwierząt i związanych z nimi przygód mogłabym napisać książkę. Patrząc jednak teraz z perspektywy czasu na moją córkę, widzę w jej oczach dokładnie tę samą miłość, którą ja miałam do wszystkich stworzeń tego świata ( no może oprócz os i szerszeni) 

Kiedy wstawałam rano ,szybko biegłam oswajać kanarki, a gdy mojej koleżance z piątego piętra urodziły się małe kotki syjamskie, to przesiadywałam u niej całymi dniami. Dzieliłyśmy całą brygadę kociątek na pół i bawiłyśmy się w popularną chyba dla wszystkich dzieci zabawę o nazwie „DOM” :) Jak tylko wracałam do domu, mama oczywiście krzyczała na mnie, że śmierdzę kocim moczem i od razu wyganiała do łazienki na porządne szorowanie. Wizyty te przepłacałam, „peelingiem” z niewyobrażalnie bolesnej gąbki w wykonaniu mojej staruszki.  Jednak opłacało się  :)

Mam wrażenie, że gdy zaczynamy wieść dorosłe życie i wchodzimy w ten często skomplikowany świat, miłość do zwierząt wycisza się. Zajęci prawdziwym i trudnym życiem ,które często nas nie rozpieszcza powoduje, że zapominamy o swojej dziecięcej naiwności i czystej miłości do zwierząt….Coraz bardziej pochłania nas praca, obowiązki, dzieci i dom. Zwierzę pod dachem staje się dla nas kłopotem. W tym wszystkim, zapominamy jednak, że przy naszym braku czasu i chęci na posiadanie małego stworzenia, odbieramy swoim dzieciom możliwość budowania niezwykłych więzi ze zwierzętami.


Kiedy Amelka miała  cztery lata, bardzo pragnęła mieć Yorka, a ja ze wszystkich sił chciałam jej marzenie spełnić. Wiedziałam, że w głębi duszy to także moje dziecięce fantazje, aby mieć pieska, który zawsze wygląda ja szczeniak. Znalazłam warszawską hodowlę Blue Bell i od razu zadzwoniłam. Miły głos Pana Marka oznajmił mi, że zostały mu jeszcze dwa małe czworonogi. Bardzo się ucieszyłam i wiedziałam, że jeden z nich będzie już niedługo nasz. Był tylko jeden problem- i miał na imię- CZAREK ;) 

Odkąd poznałam Męża, wiedziałam że zawsze będę mieć nad nim przewagę. Polega ona na jego słabości do mnie i do moich niebieskich oczu :P 

Wysłałam SMS-em zdjęcie Simby i włączyłam tzw: „tryb błagalny.” Ku mojemu zaskoczeniu dosyć szybko się zgodził, a ja nie musiałam wyciągać asa z rękawa, którym był archiwalny numer magazynu „Mój Pies” z nim na okładce. Kiedy przyjechałam do hodowli, zobaczyłam w kojcu dwa malutkie stworzonka: Snoopy i Simba. Ten drugi od razu skradł moje serce. Jako pierwszy podbiegł do mnie i zaczął psocić. Niewątpliwe dzięki imieniu, jego akcje wzrosły, diametralnie, gdyż „Król Lew” był moją ulubioną bajką z dzieciństwa :)

Przyznam szczerze, że bałam się trochę. Amelka miała 4 latka, a Antoś roczek. Czułam, że będzie na mnie ciążyła jeszcze jedna wielka odpowiedzialność: aby pieskowi o wielkości chomika nie stała się krzywda w moim domu. Oczywiście dzieci jak tylko zobaczyły Simbę, pokochały go miłością bezwarunkową. Dla mojego synka zawsze był Bimbusiem, a Amelka przećwiczyła na nim wszystkie fryzury świata. Co ciekawe moja córka porzuciła lalki i wszelkiej maści plastikowe ideały kobiet, na rzecz swojego małego Yorka, którego cały czas woziła w wózku. Simba miał jedną wielką zaletę, mianowicie był stworzeniem kompaktowym. Przy naszym trybie życia, jego „pakowność” była dla nas bardzo ważna. Kochał wszystkich, a my kochaliśmy jego. TO był York o duszy wilka. Kiedy przyjeżdżaliśmy na  naszą działkę biegał i rozrabiał z owczarkiem niemieckim  czy border collie. Simba był pieskiem bardzo karnym i grzecznym. Śmialiśmy się, że Bimbuś jest chłopakiem naszej Pani Małgosi, która jest z nami już od 4 lat, a on uwielbiał ją całym swoim psim sercem.

Nic nie zapowiadało tragedii… Pewnego dnia przed naszym wyjazdem na Warmię, Simba dostał rozwolnienia. Jak to pies, nie raz miał już takie przypadłości, więc znając już procedury podaliśmy mu Smectę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, piesek z początku czuł się dobrze, ale z godziny na godzinę było coraz gorzej. Pojawiła się krew, która następnego dnia była już  obecna w całym domu. Wcześniej podane leki oraz zastrzyki nie pomogły… Simba był smutny, jego oczy przeszklone i jak tylko miał okazje uciekał z domu nad jezioro… Popatrzyłam załzawionymi oczami na Czarka i powiedziałam: „Nie podoba mi się to- to źle wróży…” 

Kolejne wizyty u weterynarza w Ostródzie nie pomagały. Było coraz gorzej… Kiedy dzieci pojechały  do koleżanki, Czarek siedział nad Simbą  i głaskał go delikatnie po jego główce. Pamiętam jak powiedział mi wtedy: „On odchodzi…”

 Zaczęliśmy go błagać, żeby walczył i został z nami. Za wszelką cenę prosiliśmy: „Sibma dawaj! Nie poddawaj się. Dzieci czekają żeby się z Tobą znowu pobawić.” Ten faktycznie ożywił się i podniósł głowę, kiedy usłyszał głosy wracających od sąsiada Amelki i Antosia… Szybko go spakowaliśmy i po raz kolejny jechaliśmy ponad 20 km do Ostródy, aby ktoś ponownie mógł go przebadać. Na miejscu nie było szpitala dla zwierząt, jednak Pani Doktor pracująca w przychodni dla zwierząt „Przy Młynie” mieszkała tuż nad placówką. Zaproponowała, że zostawi Simbę na noc i przez ten czas zrobi dodatkowe badania. To lekarz z prawdziwym powołaniem.

Simba nie przeżył… Zmarł następnego dnia po południu, a my w momencie zalaliśmy się łzami i nie mogliśmy w to uwierzyć…

 Dobrze pamiętam, że to była niedziela. Wszyscy płakaliśmy, a w domu zapadła przenikliwa cisza, która nadchodzi wraz z odejściem bliskiej osoby i obecnością śmierci. Poszłam do toalety i płakałam wydając z siebie głośne dźwięki żalu i rozpaczy. Tak naprawdę, to nadal nie potrafię o tym mówić spokojnie. Pisząc teraz ten tekst, łzy lecą mi jak grochy i spływają na klawiaturę …. 

Pozostało nam najgorsze. Powiedzieć o tym wszystkim dzieciom. Siedziały grzecznie na kanapie i czekały na wieści. Kiedy Czarek powiedział: „musimy Wam coś powiedzieć” Amelia już wiedziała co mamy jej do przekazania. W jej oczach pojawił się strach i niedowierzanie. Sama dokończyła zdanie, które rozpoczął Czarek… „Simba nie żyje?” zapytała z niedowierzaniem. Tak jakby wiedziała, ale miała jeszcze nadzieję, że wszystko będzie w porządku. W jednym momencie rozległ się przeraźliwy i przenikliwy krzyk… Nie jestem w stanie nawet opisać tego bólu, który był wypisany na jej twarzy. Nie ma już jej ukochanego pieska z którym dorastała. Zjadł trutkę na szczury i umierał w strasznych cierpieniach, a my robiliśmy wszystko, żeby został z nami. Amelia tydzień dochodziła do siebie, Antek na szczęście nie był do końca świadomy tego co się stało. 

Wieść o nowym piesku ukoiła jej smutne serce, bo jak tu żyć bez czworonoga w rodzinie? Jest jednak coś, co utkwi w mojej pamięci na całe życie. Mianowicie lekcja,  którą dostałam od własnego 9-letniego dziecka…Amelia była przeszczęśliwa na wieść, że w rodzinie będziemy mieli nowego pieska, jednak przyszła do mnie i powiedziała: „Mamo, bardzo się cieszę, że będę miała szczeniaczka, ale wiesz…Nikt nie zastąpi mi Simby. Był jedyny w swoim rodzaju…”

Myślałam, że nie ma ludzi i rzeczy niezastąpionych, tym bardziej w XXI wieku, kiedy wszystko jest dostępne na wyciągniecie ręki. Byłam przekonana, że w "korpo-czasach", relacje ludzkie są tak wątłe, iż zmiana partnera, partnerki czy przyjaciela przychodzi większości z niezwykłą łatwością, tak jak kupienie nowej książki czy filmu na DVD. Obserwując skomplikowany świat dorosłych, gdzieś, czasami ucieka nam fakt, że istnieją jednak takie rodzaje relacji, których nie da się niczym, ani nikim zastąpić...

Zdałam sobie sprawę z tego, że mam z nimi do czynienia w każdej sekundzie mojego życia. Los obdarzył mnie wspaniałym Mężem, cudownymi dziećmi i ukochanym pieskiem. A teraz życie  dało mi lekcję, z której wynika ,że o wyjątkowości danych osób czy sytuacji, często zdajemy sobie sprawę za późno…

O tym wszystkim najlepiej wiedzą dzieci, które w żaden sposób nie umieją wypełnić pustki po stracie wyjątkowego zwierzątka.


Edyta Pazura

Miniaturka postu

Mordercy inicjatyw. Czyli krytykować każdy może...

Nie musiałam długo czekać… Ku mojemu zdziwieniu jak narazie mój monitoring mediów wykazał tylko jeden artykuł Pani Pauliny Sochy Jakubowskiej- dziennikarki, blogerki, mamy 1,5 rocznego dziecka z wp.pl, która pozwoliła sobie na swój sposób skrytykować moją osobę i przy okazji,  jak to nazwała „infantylny” język w moim tekście, który dotyczył Światowego Tygodnia Karmienia Piersią . Jej zacny, pełen „inteligencji” oraz mądrych rad artykuł w sposób przewidywalny zbawia świat, niestety tylko słowami, a nie czynami. Oczywiście oberwało się także Lewandowskiej, Kukulskiej, Żebrowskiej, Sołtysik i Bohosiewicz i innymi influencerkom oraz blogerkom, które postanawiają coś ze sobą zrobić i pokazać że karmienie piersią jest OK.

Pani przenikliwie zbadała mój tekst oraz język w jakim pisze, po czym doszła do dokładnie tych samych wniosków, o których ja pisałam w moich wspomnieniach dotyczących karmienia piersią… Nie wnikam czy nie umie czytać ze zrozumieniem, czy mój infantylny język zabił jej inteligencje… Może zaznała słynnej pomroczności jasnej?- jej sprawa. Jednak jak mniemam, Pani Paulina- dziennikarka, blogerka, mama 1,5 rocznego dziecka- osoba inteligentna, nie wyciągnęła jasnych (jakby się wydawało) wniosków z moich słów, więc następnym razem na specjalne życzenie Pani Pauliny, będę pisać wprost- poważnie i obiecuje już, że nie infantylnie .

Rzecz jasna Pani Paulina swoim dziennikarskim i jakże poważnym stylem, pisząc kolokwialnie, lecz nie infantylnie- opier…. wszystkie blogerki paretingowe i inne wpływowe kobiety, że wywalają publicznie swoje cycki i pokazują przemoczone od mleka koszulki w zamian za pokazanie markowego laktatora czy sowitego wynagrodzenia. Oczywiście Pani Paulinie- dziennikarce, blogerce, matce- leży na sercu dobro wszystkich kobiet karmiących i apeluje do innych wpływowych kobiet, aby te nie pokazywały gołych cycków tylko poprosiły lekarzy ginekologów, położników aby Ci, zaczęli pomagać świeżym matkom w szpitalach po porodach w laktacyjnej przygodzie. Czyli co? A no to, że Pani Paulina- blogerka, dziennikarka, matka 1,5 rocznego dziecka, zastosowała klasyczny „ podliz ” swoim czytelniczkom, aby pokazać jakie te celebrytki są głupie i infantylne, a ona przecież taka poważna z jeszcze bardziej poważnymi pomysłami, które mają zmienić naszą Polskę na lepsze. Z niecierpilowością zatem czekam, aż Pani Paulina- blogerka, dziennikarka, bierze pod pachę swoje 1,5 roczne dziecko i rusza na podbój polskich szpitali w celu edukowania położników i doradców laktacyjnych. Naprawdę, bardzo chcę to zobaczyć…

Moja przyjaciółka, która jest psychologiem, twierdzi, że jeżeli człowiek coś uzewnętrznia, to najprawdopodniej tego bardzo pragnie. Mam więc nadzieję, że tym razem, mój mniej infantylny język trafi w patetyczny styl Pani Pauliny - a ona sama zyska popularność i upragniony darmowy laktator. Jeżeli jednak tak by się nie stało, z chęcią oddam mój laktator Medeli- który kupiłam za pieniądze mojego bogatego Męża, a nie dostałam w zamian za pokazanie gołego cyca na Instagramie.  

Dlaczego co wszystko piszę? Bo krytyka Pani Pauliny- blogerki, dziennikarki, matki 1,5 rocznego dziecka trafiła w sam środek mojego miękkiego serca? No akurat niestety nie… Po pierwsze jeżeli o to chodzi, to serce mam z kamienia, a po drugie częstotliwość krytyki mierząca w moją stronę jest tak regularna, że z powodzeniem, mając już tę swoją, stałą częstotliwość mogłabym założyć własne radio… Piszę o tym wszystkim, bo pamiętam moment, kiedy powiedziałam koleżance, że zakładam swój blog. Ona spojrzała na mnie wymownie i powiedziała: „ No to masz przeje…ne, matka- matce największym wrogiem” Oczywiście, wtedy byłam zbyt podniecona faktem, że pomiędzy, karmieniem, graniem w UNO, Dixit i 5 sekund, ogarnianiem spraw Czara, sprawdzaniem lekcji, tłumaczeniem kalendarza i mnożenia, czytaniem lektur, peklowaniem słoiczków na zimę i znowu opierdzielaniem Czara oraz rozliczaniem podatku każdego 20 dnia miesiąca- będę jeszcze miała swój ukochany blog osobisty. Koleżance po fachu nie wierzyłam… Jak widać, okazało się, że miała rację…

Smutny wniosek z tego taki, że podczas Światowego Tygodnia Karmienia Piersią żadna zacna dziennikarka, blogerka, znawczyni języka polskiego, jak Pani Paulina, nie zadzwoniła do mnie z pomysłem abyśmy zrobiły krok dalej i np założyły fundacje, czy zorganizowały akcje, która miałaby pomóc kobietom po urodzeniu dziecka oswoić się z laktacją. Chętnie bym się zgodziła. Pewnie tak samo jak i koleżanki wywołane do tablicy w tekście Pani dziennikarki, blogerki. 

Dzięki Pani Paulinie wiem, że jesteśmy mordercami każdej inicjatywy, zanim jeszcze w ogóle takowa powstanie. Nawet jeżeli, ktoś ma pomysł na zrobienie kroku do przodu, to zapewne zadaje sobie pytanie: „Po co? Przecież i tak zostanie to skrytykowane…” 

Przy okazji jednak włożę kij w mrowisko i poproszę Panią Paulinę, aby jej pracodawca czyli Wirtualna Polska , trzymał się tych samych opinii ,gdyż jeszcze parę dni temu chwalono wszystkie te „sławne” kobiety, które promują karmienie piersią wraz z moim zdjęciem w tle. Po drugie Pani Paulino, proszę przekazać, aby koleżanki redakcyjne z wp.pl nie dzwoniły do mnie i nie pisały maili prosząc o wywiad, nawijając mi watę na uszy, o tym jaką jestem przykładną i wspaniałą matką. Śmierdzi hipokryzją… a Ja? Ani przykładna, ani wspaniała tylko infantylna z pseudointeligentnymi tekstami (jak ostatnio też o sobie przeczytałam)  

Krytykować każdy może… Z niecierpliwością zatem czekam, aż znajdzie się kolejna osoba po maturze, która w ferworze swojej wspaniałości skrytykuje mój język oraz styl :) 

Na koniec jednak coś pozytywnego od Cioci Edytki :) Nadal wierzę w kobiety…:)

Miniaturka postu

Lista rzeczy na poród ( Odcinek YouTube + lista do pobrania w formacie PDF )

Pakowanie torby do szpitala, to moment w którym zdajemy sobie sprawę, że moment porodu jest już naprawdę blisko. To kiedy ją spakujemy zależy od nas samych, jednak stojąca przy drzwiach walizka, daje nam poczucie bezpieczeństwa i uczucia, że już nic nas nie może zaskoczyć. 

Moment wyczekiwania, a w szczególności ostatnich dni jest męczący… Nie tylko ze względu na gabaryty ciężarnej, ale czas który masz wrażenie, że ciągnie się nieubłaganie....



Od czego zacząć? Jak poprawnie spakować walizkę na poród do szpitala? Na co szczególnie zwrócić uwagę? Zobacz mój odcinek na YouTube https://www.youtube.com/watch?v=jY4eqwlj730 Mam nadzieję, że chociaż trochę Ci w tym pomogę. 


Zacznij od spakowania kosmetyczek. Wszystkie potrzebne rzeczy, które powinny się w nich znale

źć znajdziesz w „liście rzeczy na poród” którą Ci przygotowałam. Możesz ją pobrać w formacie PDF. Pamiętaj, że idziesz do szpitala ( w zależności od rodzaju porodu) na 2-4 dni, więc nie przesadzaj z ilością rzeczy. ( chyba, że będziecie musieli zostać dłużej, ale tego nie bierzemy pod uwagę :)) Taki szpitalny pobyt to dobry moment na wykorzystanie próbek, które dostałaś w drogerii lub przelanie ulubionych płynów do małych pojemniczków. 

Podziel walizkę na dwie części. Jedną przeznacz dla dziecka, a drugą dla swojego Maleństwa. 

Koniecznie wypierz wszystkie rzeczy w detergentach przeznaczonych dla dzieci. Ja dodatkowo obcinam wszystkie wiszące metki, które mogą podrażnić lub zranić delikatną skórę noworodka. 

Na sam koniec nie zapomnij spakować DOKUMENTÓW! Pamiętaj, że to bardzo ważne. W mojej liście znajdziesz, jakie dokładnie druki musisz mieć ze sobą. 

Oczywiście nie zapomnij spakować, rzeczy które dla Ciebie są niezbędne. Najlepiej zapisz sobie gdzieś na kolorowej karteczce o czym na pewno nie możesz zapomnieć. 


Trzymam kciuki i życzę POWODZENIA :) 

Edyta 

foto: https://pl.depositphotos.com

Miniaturka postu

PAKOWANIE. COROCZNA POWTÓRKA Z ROZRYWKI

Czy masz poczucie, że gdy w Twojej rodzinie rozbrzmiewa hasło „wakacje” to mdli Cię na samą myśl o pakowaniu? Szlak Cię trafia, kiedy wyciągasz walizki i myślisz od czego tu w ogóle zacząć? No to się pociesz, bo nie jesteś sama... Wiele osób, które muszą spakować więcej niż siebie samego ma z tym poważny problem. Pokażę Ci, jak przez ostatnie 10 lat wypracowałam sobie system pakowania, w którym poziom frustracji na myśl o rodzinnym wyjeździe spadł mi z 10. do jakichś 2... Idealnie nie jest, ale idealnie chyba nigdy nie będzie :)




1) SPOKOJNIE NIE PANIKUJ!


To pierwsza zasada. Pamiętaj, że nastawienie jest najważniejsze. Jeżeli już na stracie powiesz: „nie dam rady” lub słynne „ja chyba oszaleję” , to możesz być pewna, że faktycznie czeka Cię przedwakacyjna katastrofa. Dzieci bedą miały Ci za złe, że nie spakowałaś ich ulubionych zabawek lub tego konkretnego stroju w motylki, a Mąż znów spojrzy na Ciebie z wyrzutem pomieszanym z rezygnacją: „Jak mogłaś tego zapomnieć?” Ta spirala wspólnych pretensji najprawdopodobniej będzie ciągnęła się do trzeciego dnia Waszego wspólnego wyjazdu, aż w końcu dojdziesz do wniosku, że masz tego dosyć i to były ostatnie wspólne wakacje. Oczywiście z tym, że za rok- powtórka z rozrywki :D


2) ZAPLANUJ.


Zacznij pakować się tydzień wcześniej. Spokojnie... Nie mam na myśli układania ubrań do walizek z siedmiodniowym wyprzedzeniem, a zaplanowanie strategii pakowania. Zacznij od zrobienia listy rzeczy,czy listy lekarstw, których na pewno nie możesz zapomnieć ( np. soczewki, okulary, nurofen, czapka z daszkiem, nebulizator, ładowarka do telefonu, komputer, pompka, pianka do pływania). Najlepiej namierz wszystkie potrzebne rzeczy wcześniej, aby uniknąć biegania po domu w ostatniej chwili i krzyczenia: „ Gdzie to może być do jasnej cholery?!” Poukładaj wszystko w jednym miejscu i zrób listę potrzebnych rzeczy w telefonie. Wtedy na pewno nie zapomnisz telefonu:)


3) HIERARCHIA PRZEDE WSZYSTKIM.


W pierwszej kolejności zapakuj te rzeczy, które są niezębne i bez których ten wyjazd nie będzie taki sam. Zasada jest prosta- najpierw pakujemy rzeczy najpotrzebniejsze, dopiero później upychamy swoje fanaberie. Jeżeli lecisz samolotem będzie prościej, gdyż jesteś ograniczona liczbą pokładowych kilogramów. Ja po trzech wyjazdach zrezygnowałam z pakowania małej czarnej i szpilek :) Zawsze warto wcześniej zadzwonić lub napisać maila do obiektu i dowiedzieć się czym dysponuje ośrodek (pralka, suszarka, aneks kuchenny, ręczniki, kosmetyki,, żelazko) aby nie dublować niepotrzebnie rzeczy. Koniecznie zrób tzw: „miejscowy resarch” Dowiedz się jak daleko jest do najbliższego sklepu i apteki. Jeżeli masz „rzut beretem” to nie warto brać osobnej walizki na kosmetyki i lekarstwa :)


4) POSTAW NA MINIMALIZM


To było dla mnie jak walka z wiatrakami. Wydawało mi się, że jeżeli mam dużą rodzinę to od razu muszę wyglądać na wakacjach jak cygański tabor. Lubiłam dużo i jeszcze więcej, aż na końcu okazywało się, że zużywałam 1/4 wszystkich rzeczy. Kiedy podróżuję samochodem, zamiast walizek stawiam na worki próżniowe ( ja używam tych z Tchibo, ze względu na trwały materiał). Po raz pierwszy zaproponowałam to mojemu Mężowi jakieś 10 lat temu, kiedy jechaliśmy na narty do Austrii. Powiedział wówczas: „rany boskie... Ale obciach”. Wśród wszystkich gości hotelowych i ich markowych walizek Louis Vuitton za paręnaście tysięcy złotych, byliśmy jedyną rodziną z worami na ciuchy. :) Hotelowy boy jak to zobaczył nie palił się zbytnio z pomocą, bo myślał zapewne , że wygraliśmy zimową wycieczkę zgadując „hasło klucz” w gazetowej krzyżówce. Finał tej historii jest taki, że cztery lata jeździliśmy do tego samego hotelu i w ostanim roku połowa gości przyjechała spakowana w worki próżniowe. Jedna z przebywających tam regularnie Austriaczek zaczepiła mnie i zapytała czy mam jeszcze jakieś ciekawe patenty na podróżowanie, bo my Polki jesteśmy najlepsze w te klocki i to ode mnie podejrzała metodę „na worek”. Poczułam się niczym Skłodowska- Curie polskiego, wakacyjnego pakowania :) Ubrania do tzw: "próżniarki",  a wtedy kosmetyczki, buty i inne gadżety zmieścisz do jednej walizki.  

Na rodzinne wyjazdy świetnie sprawdzają się małe buteleczki wielokrotnego użytku do którego możemy przelać ulubiony płyn, czy balsam. Wówczas wszystkie smarowidła zmieścimy do kosmetyczki, a nie osobnej walizki :D Ja wyznaję zasadę, że całą tzw. pielęgnacje dopasowuję pod najmłodszego w rodzinie- jeżeli może używać ten najmniejszy, to tym bardziej załapią się i te większe dzieciaki.To również czas kiedy biorę ze sobą i wykorzystuję wszystkie kosmetyczne próbki. Dlaczego? Po pierwsze zajmują mało miejsca, a po drugie wakacje to odpowiedni czas na rozkoszowanie się różnorodnymi kosmetykami.

Jeżeli bierzesz jakieś lekarstwa lub witaminy na stałe, warto je przesypać do jednego, dzielonego pojemniczka. Może Ci się to wydać dziwne , ale ten mój na zdjęciu to pojemniczek na gwoździe kupiony w sklepie budowlanym :D Jest świetny i można z powodzeniem na pokrywce, podpisać niezmywalnym pisakiem nazwy Twoich lekarstw czy suplementów.Jeżeli organizujesz podróżną apteczkę warto również pozbyć się opakowań z lekarstw. Zostaw sobie ulotki lub jeżeli masz dostęp do internetu, to dawkowanie odnajdziesz w sieci. Zobaczysz ile miejsca możesz zaoszczędzić!


5) ROZKOSZUJ SIĘ WAKACJAMI!


Jeżeli już jesteś w podróży na wakacje, to zamknij rozdział pakowania wraz z drzwiami swojego domu. Napij się wina, piwa czy wódki- zagryź ogórkiem, ciesz się chwilą i nie rozmyślaj, czy przypadkiem czegoś nie zapomniałaś. Nawet jeżeli, to zapewne   nie jedziesz na koniec świata i nie ma się co spinać- czyli wracamy do punktu numer 1 :) Podejście najważniejsze. Don’t worry- be happy :)



Autor: Edyta Pazura

foto: https://pl.depositphotos.com

www.tchibo.pl

Edyta Pazura

Miniaturka postu

Ja matka- trzydziestolatka

    Podejrzewam, że pisząc w szkole rozprawkę Twój nauczyciel uczył Cię, że posiada ona określoną budowę: teza, argumenty oraz potwierdzenie lub zaprzeczenie postawionej tezy.  

Czy istnieje idealny wiek, w którym kobieta powinna zdecydować się na dzieci? Odpowiedź jest tylko jedna… NIE!
Generalnie na tym mogłabym zakończyć ten artykuł, ale pokażę Ci jak to wyglądało z mojej perspektywy i jak rodzicielstwo ukształtowało mnie samą. Niewątpliwie macierzyństwo zmieniło moje podejście do dzieci na przestrzeni ostatnich 10 lat. 

    Swoją przygodę z macierzyństwem rozpoczęłam dokładnie 10 lat temu, kiedy to w październiku 2008 r. dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Jakie uczucia towarzyszą wtedy kobiecie? Wszystkie: radość, strach, podniecenie, zagubienie, euforia przeplata się z melancholią, a łzy radości czasami przechodzą w rozpacz… Mimo, iż myślisz sobie, że jesteś świetnie przygotowana do nowej roli, to w głowie galopuje Ci cały czas odwieczne pytanie: „Czy ja dam sobie radę”?  

Oczywiście, że dasz sobie radę. Ja też bałam się wszystkiego. Mimo, iż każda z moich ciąż ( ze względu na moje zdrowotne przypadłości,) była co do dnia zaplanowana, to i tak kiedy dowiadywałam się, że zostanę mamą, myślałam sobie: „Jak to?”            
      Kiedy urodziłam Amelkę miałam 21 lat… Mimo mojej dojrzałości, wiadomo, że młodość rządzi się własnymi prawami. Jakimi? Nie moja Droga- nie chodzi mi o imprezowanie do białego rana z paczką starych znajomych i podrywanie pijanych facetów, którzy w alkoholowym upojeniu potrafią nawet wskoczyć na rurę, zamiast striptizerki go-go. Brakowało mi przede wszystkim życiowego doświadczenia, a cechowała mnie dziecięca, wręcz żenująca naiwność, na której żerowali niemal wszyscy. Mało tego, jako Żona MĘŻA aktora, rozwodnika, na dzień dobry została mi na czole doklejona łatka młodej, zmanierowanej kochanki- istnego pasożyta, żerującego na nieszczęściu całego świata. Można byłoby się tak długo rozpisywać, bo „koleżanki- dziennikarki” w tej kwestii były jak nos mojego syna: niby pusto, ale zawsze wydłubie się jakiegoś babola.  

Mojemu wczesnemu macierzyństwu to nie pomagało. Jako nieogarnięte dziewczę, godziłam się na tę „zastałą rzeczywistość” i naiwnie wierzyłam, że czas zweryfikuje „kto jest kto.” Na szczęście w tym jednym, nie myliłam się. To jakbym wygrała w totolotka, nie wysyłając kuponu :D
Wówczas miałam dosłownie wszystko na głowie: byłam świeżo poślubioną, 21-letnią żoną; mieszkając w Warszawie, studiowałam w Krakowie i codziennie mierzyłam się z wizerunkiem smarkuli w czerwonej kurtce, której wszyscy mogli narobić na głowę i jeszcze mocno przyklepać, żeby na pewno się trzymało.

     No więc jakie było to moje wczesne macierzyństwo?! Cholernie ciężkie. Z drugiej jednak strony, moje samozaparcie, które niewątpliwie zawdzięczałam ówczesnej metryce, pozwalało mi co czwartek pakować manatki i wraz z trzymiesięczną Amelką wsiadać do pociągu, studiować i z powrotem do Warszawy. Jak to długo trwało?! Ano trwało pięć pełnych lat moich studiów, podczas których podróżując pomiędzy dwoma miastami, urodziłam dwoje dzieci. Jak było? Uff… Nie było słynnego Pendolino, więc jeździłam pociągami w których to dziura na spuszczenie odchodów w toalecie była sennym koszmarem mojego najstarszego dziecka. Finał był taki, że do mojego plecaka NorthFace z którym podróżowałam co tydzień do Krakowa, przywiązywałam różowy nocnik mojego dziecka. W jednej ręce trzymałam Amelię a w drugiej jeszcze jej plecak z maskotkami i zabawkami. Włóczykij z Muminków wyglądał przy mnie niczym Królowa Elżbieta z angielskiego dworu podczas „tea time.” O jakiekolwiek klimatyzacji czy ogrzewaniu mogłam tylko pomarzyć. Z własnego doświadczenie wiem, że mężczyźni umieją świetnie podrywać w pociągach, (niektóre takie przypadki zakończyły się nawet małżeństwem) ale są także niczym terminator i kiedy widzą kobietę w ciąży lub z dzieckiem na ręku, zapala się im czerwony napis „nie pasuje”: co oznacza, że nawet nie spojrzą na Ciebie nie wspominając już o jakimkolwiek odruchu pomocy czy życzliwości…
    
     Mimo, że podczas przerw w zajęciach na UJ znajomi szli na fajki, a ja w tym czasie odciągałam pokarm w uczelnianym kiblu, to studia były dla mnie odskocznią od warszawskiego zgiełku. Oczywiście każde pytanie typu: „Edyta, wyskakujesz z nami wieczorem?” kończyło się moją negatywną odpowiedzią, to moi znajomi i tak bardzo mnie wspierali i tworzyliśmy niezłą paczkę. Oczywiście znalazła się i taka, która bardzo chciała zrobić mi na złość i z całych sił nienawidziła mnie, za to, że jestem… Wspominałam już, że czas weryfikuje niektórych? Ano właśnie… I w tym przypadku panienka tak mocno zajęła się szukaniem męża na poziomie i robieniem na złość, że zapomniała chyba napisać pracy licencjackiej, więc splagiatowała koleżankę… W każdym razie było wesoło i z perspektywy czasu, to moje studyjno- krakowskie macierzyństwo miało wiele plusów: byłam młoda i miałam tyle samo energii co ambicji, aby skończyć studia- nawet jeżeli miałabym lecieć w tym celu na inną planetę, a nie tylko PKP do Krakowa. Minusy? Byłam roztrzepana, rozerwana pomiędzy dwa miejsca i sama nie wiedziałam, gdzie jest mój dom. W dzień opiekowałam się dziećmi, a w nocy zakuwałam na studia. Pięknie?! No nie do końca, bo taki brak snu i walka o przetrwanie doprowadza często do frustracji. Zawsze jako matka dawałam z siebie wszystko, ale patrząc na moje starsze dzieci zastanawiam się czy mogłam im dać jeszcze więcej, a mniej wymagać od siebie.


     No właśnie… Co oznacza mniej wymagać od siebie? Jako trzydziestoletnia kobieta, będąc matką już bardziej dojrzałą i doświadczoną postanowiłam w 100% skupić się na swoim dziecku i sobie. Karmiąc piersią Amelię i Antosia, uważałam na każdy kęs jedzenia, niczym Stachurski karmiłam się energią słońca, a i tak nie pomogło to moim dzieciom uniknąć tzw. „kolek.’ W dzień niewyspana od płaczu dzieci, wieczorem od siedzenia w książkach. Przy Ricie spuściłam z tonu: jem dosłownie wszystko, ale za to jestem spokojną, opanowaną kobietą, która wie czego chce od życia. Pewnie kroczę przez to macierzyństwo, nie trzęsąc się o każdą pierdołę, ale i skupiam się tylko na swoim dziecku, bez charakterystycznego dla mnie roztrzepania. Tworzę nasze przyzwyczajenia i dbam o codzienne rytuały. Ten wewnętrzny spokój nie tylko umacnia naszą więź, ale i sprawia, że jestem spokojniejsza. Minusy? Nie wiem czy takie są, ale wiem, że teraz nie chciałoby mi się studiować i biegać z wywalonym jęzorem po uczelni błagając o wpis do indeksu. Teraz jestem świadoma, jak dużo mogłabym stracić z życia swojego dziecka i że czasu cofnąć się nie da. Wszystko to ukształtowało także mnie samą, charakter oraz podejście do życia. Niegdyś Helen Miren powiedziała słowa, które zrozumiałam dopiero niedawno, a brzmią one tak: „Teraz w wieku 70 lat, gdybym mogła dać sobie młodszej pewną radę, to brzmiałaby tak: używaj zwrotu „pierdol się” znacznie częściej” Gdybym miała wskazać różnicę, wczesnego i późniejszego macierzyństwa to w moim przypadku zacytowałabym słowa powyżej… Za dużo czasu poświęcałam rzeczom mało ważnym, ludziom, którzy na to nie zasługiwali, a moja uwaga była skupiona na tym, co w zupełności nie miało wpływu na moje życie. Mam świadomość, że jestem dobrą matką, ale teraz w wieku trzydziestu lat dodatkowo skupioną na tym co w życiu najważniejsze. Czego i Tobie z całego serca życzę. 



Autor: Edyta Pazura
Foto: Edyta Pazura

Miniaturka postu

Blizna...

Według wierzeń dawnych Słowian wrodzona blizna czy znamię na ciele była dowodem na istnienie reinkarnacji oraz namacalnym świadectwem przybycia naszych przodków na Ziemię. Blizna może mieć wymiar fizyczny jak i duchowy. Przypomina nam o przebytych operacjach, wypadkach, przejściach i traumach,ale czasami radościach i nadchodzącej nadziei. Sen o zasklepionych ranach wskazuje, że istnieją w nas stare urazy, których nie możemy się wyzbyć na poziomie emocjonalnym. Oznacza, że najprawdopodobniej tkwią w naszym wnętrzu bolesne wspomnienia z którymi sobie nie radzimy. Ta niemoc: jak w ogóle walczyć z piętnem przeszłości?


Blizna, ta fizyczna z okresu dzieciństwa bywa dla nas przestrogą na całe życie, która często przeradza się w przewrażliwienie na punkcie własnych dzieci. Szramy mogą być nie tylko bolesnym wspomnieniem, ale strefą tkliwą na dotyk i wzrok otoczenia.

Czasami znamiona wskazują na pewne demony przeszłości; przypominają o przebytym bólu i przykrościach. 

Rany na naszym sercu, niczym nie różnią się od tych które mamy na ciele. Wymagają tyle samo czasu na zasklepienie się, potrafią się „jadzić” i często zostają na całe życie.


Kiedy widzę obrazek wywracającego się dziecka i rodziców krzyczących: „ No dalej, wstawaj... Nie płacz- przecież nic się nie stało”- to odwracam się w drugą stronę. Dlaczego? Po prostu nie zgadzam się na takie zachowanie. Zastanawiam się wówczas, czy takie tłumienie emocji i bólu ma jakikolwiek sens dla przyszłego pokolenia. Przecież kiedy boli, lepiej powiedzieć: „Nie płacz... Jestem przy Tobie, pomogę Ci”. Wtedy i tylko wtedy blizna może kojarzyć się ze wsparciem i okazaną pomocą. Moje dzieci nie mają na szczęście blizn. Czy to znak, że jestem troskliwą matką? Może dowód na ich spokojny temperament? A może po prostu szczęśliwy zbieg okoliczności? Tego nie wiem...


Blizna w końcu może być symbolem wielkiej wygranej jaką jest życie. Udanej operacji czy przyjścia na świat dziecka. Czasami rodzących się nadziei na zwycięstwo nad nieuleczalną chorobą.

Często zadaję sobie pytanie: który rodzaj blizny jest najbardziej dla nas bolesny? I tak sobie myślę, że w większości przypadków blizny fizyczne są namacalnym dowodem urazów wewnętrznych: duchowych i psychicznych. Ten rodzaj doświadczeń jest dla mnie dowodem na ciągłe i wzajemne przenikanie się stref „sacrum” oraz „profanum”. To wszystko też staram się wytłumaczyć moim dzieciom, bo przecież nie widzimy miłości, a jednak ludzie się kochają. Tak samo jest z wiatrem... Fizycznie nie jesteśmy w stanie go złapać do pudełka od zapałek, a jednak... możemy zauważyć, jak pod jego wpływem uginają się drzewa. A czym jest blizna? To namacalny dowód naszego cierpienia albo i czasem szczęścia. Ma wymiar wielokulturowy-dla europejki może oznaczać wydanie nowego życia na świat, a dla dziewczynki z Azji czy Bliskiego Wschodu jest znakiem „obrzezania” , czy okaleczenia kobiecości na całe życie. Dwie blizny, w innych zakątkach świata i dwa zupełnie inne znaczenia... Pamiętaj jednak o jednym: finalnie BLIZNA to znak i symbol tego, że rana się zagoiła, a ból przeminął. Dla niektórych może być swoistego rodzaju KATHARSIS- niezbędnym do dalszego, normalnego funkcjonowania w życiu.


Dlaczego piszę o szramach właśnie na Maybe Baby? Dlatego, że jestem dzieckiem lat 80-tych i mimo dosyć modnego wtedy, surowego podejścia do małoletnich, nigdy w życiu nie zostałam okaleczona przez moich rodziców. Kiedy koleżanki i koledzy opowiadali mi o kolejnych fizycznych ranach, których zaznali od swoich rodziców- ja w ogóle nie wiedziałam co oznacza „dać w tyłek” „czy przylać pasem”. A wierzcie mi, że w Nowej Hucie można się było nasłuchać.... Zawsze zastanawiałam się, co to daje i jakie konsekwencje przyniesie dla dzieciaka, który za chwile pójdzie w świat... Najprawdopodobniej blizny w przyszłości dadzą o sobie znać pod postacią braku wiary w siebie lub co gorsze, przeniesieniem przemocy fizycznej na własne dzieci. Pamiętaj.... O tych ranach dziecko nie zapomni... Te blizny zachowane w sercu, zostaną przez całe życie i będą ze sobą niosły konkretne konsekwencje. WIem, że jest trudno, bo sama czasami mam ochotę „udusić” własne dzieci, ale nie o to w tym wszystkim chodzi... Pełnowartościowe wychowanie najmłodszych jest najtrudniejszą z walk, gdzie przyjdzie Ci się bić z własnymi słabościami, niedoskonałościami, zmęczeniem i lękami. Wygraj pierwszą rundę, a wierz mi, że później będzie już tylko łatwiej.


Kiedy Cezary pierwszy raz zdjął kołnierz ortopedyczny, powiedziałam: „Chodź Pazur, zrobię Ci zdjęcie”. Ustawiłam go na ścianie domu i „cyknęłam” trzy foty. Zobaczyłam zbliżenie na komputerze i już wiedziałam o czym będzie mój kolejny tekst-„Blizny”- pomyślałam... Niby widoczna, ale lekko zamazana i na drugim planie. Dlaczego? Bo naprawdę to twarz pokazuje ból...

Po co o tym piszę w tym właśnie kontekście? Bo blizna na ciele czy duszy najbliższych nam ludzi, jest również naszą blizną. Bierzemy część tego cierpienia na siebie, aby móc odciążyć ukochaną osobę.

Czym jest dla mnie ta blizna na zdjęciu? Ulgą.... Tak. Ulgą. Dobrze przeczytaliście. Jest znakiem, że miłość wcale nie równa się poświęcenie... Zawsze mi jednak wmawiano, aż zaczęłam w to wierzyć , że nie wróży to dobrze mojej przyszłości :)

Gdy związałam się z moim Mężem słyszałam w kółko to samo: „Bierzesz sobie na barki starszego faceta- za chwilę będziesz jego pielęgniarką”, „Po co Ci to? Za parę lat jak odchowasz dzieci, zamiast przeżywać drugą młodość, będziesz musiała poświęcać się i siedzieć przy schorowanym starszym panu...” 

Czy to kwestia dzisiejszego wszechobecnego egoizmu? Może niektórzy chcą żyć łatwo i przyjemnie, a pewne sytuacje są im nie po drodze? A może po prostu ktoś z otoczenia zatapiając się w swojej niezłomnej "zajebistości", chce Ci udowodnić, że wie wszystko lepiej od Ciebie...?

Miłość nie oznacza poświecenia, a poświecenie nie jest częścią kochania. Powinniśmy zdać siebie sprawę, że miłość to wielka siła! Jedna z największych w kosmosie, która według niektórych uczonych równa jest nawet sile energii atomowej. Kiedy więc wali się i pali, a dobrze wiesz, że

nieszczęścia zawsze idą parami- wcale nie musisz od razu składać na „ołtarzu” ofiary z własnego JA. Chociaż przyznam, że czasami bywa cholernie ciężko. Cierpienie, łzy, ból, nieprzespane noce.... A wszystko wtedy kiedy masz dwoje małych dzieci, rodzinę w szpitalu i w każdej chwili możesz zacząć rodzić. Dodatkowo znajdą się też tacy , którzy w i tak patowej sytuacji doleją oliwy do ognia, bo ich egoizm zwycięża nad jakkolwiek pojętą w dzisiejszych czasach wrażliwością. ... Ale wiesz co? W tym wszystkim ani przez chwilę nie pomyślałam, że się czemuś lub dla kogoś poświęciłam...

To dla mnie oznacza blizna mojego Męża: SIŁĘ, którą potrafiłam w sobie odnaleźć chociaż wszystko spadło na mnie jak grom z jasnego nieba.

Przy okazji dowiedziałam się kto jest przyjacielem, a kto tylko gra w celu zaspokojenia własnych potrzeb. Gdzie wtedy jest rodzina i kto tak naprawdę do tej rodziny faktycznie przynależy.

Aby nie zakończyć tego tekstu na smutno i nostalgicznie to w ostatnim czasie dzięki bliźnie Czara zrozumiałam jeszcze jedną ważną rzecz. Otóż już wiem dlaczego my kobiety, a nie mężczyźni rodzą dzieci. Poród odbywany przez rodzaj męski spowodowałby spadek przyrostu naturalnego o jakieś 80 %, przy równoczesnym, trzykrotnym wzroście opieki okołoporodowej! ;)


Edyta Pazura

foto: Edyta Pazura

zdjęcia:https://pl.depositphotos.com/home.html

Miniaturka postu

Pierwsza Komunia Święta- czyli przeżyj to sam :)

Chcąc, nie chcąc komunijny szał dosięga wielu z nas. Może któraś z moich wskazówek pomoże Ci przeżyć ten czas tak, abyś wspominała go, nie tyle co z pozytywnymi emocjami, ale co więcej, nie bała się kolejnych: większych, rodzinnych, imprezowych wyzwań :)


1. Wyluzuj!

To chyba pierwsza i najważniejsza zasada podczas tego ważnego wydarzenia, jakim jest Komunia Święta Twojego dziecka. Pamiętaj, że nerwy Ci wcale nie pomogą- wręcz przeciwnie; tylko zaszkodzą. 

Mało tego, przeniosą się na rodzinną atmosferę i dziecko. Dość, że będziesz zestresowana, to po wszystkim bądź pewna, że to właśnie Ty będziesz sprawczynią nieszczęśliwych zdarzeń podczas uroczystości. Partner będzie miał ochotę Cię udusić, a rodzina za plecami proroczo wyszepcze Ci wszystkie przykre następstwa Twojego zachowania. Weź parę głębokich wdechów i odpuść sobie dla swojego dobra i dzieciaka. Naprawdę nikt nie zauważy, że Twoja kiecka jest w kolorze jasnoniebieskim, a nie gołębim- jak to sobie wymarzyłaś. Naucz się przyjmować na klatę rzeczywistość taką, jaka jest; zamiast bić się i kopać z własnymi niespełnionymi pragnieniami. Wiem, że czasami masz ochotę przytrzeć nosa „Cioci Gieni” swoim profesjonalizmem i zawodowym podejściem do post-komunijnej imprezy, ale szkoda Twoich starań- ona i tak tego nie zrozumie.



Jeżeli Ty będziesz panikować,  to pomyśl sobie jak odbierze to Twoje dziecko... W tych dniach powinnaś być dla niego opoką, a nie histeryczką. Twój spokój, przeniesie się na luz dzieciaka. Pamiętam, jak za moich czasów cała komunijna otoczka była tak nadmuchana, że trzykrotnie uciekałyśmy z koleżanką sprzed konfesjonału... To bez sensu i chyba nie o to chodzi, żeby kościół i rodzina wzbudzała strach u kilkulatków. Opanowanie rodziców= spokój i poczucie bezpieczeństwa pociechy.  Zapewne wiecie, że każdy sakrament należy traktować z powagą, ale straszenie dziecka przez cały rok niezaliczonymi definicjami, modlitwami, diabłami i rzucanie w niego czosnkiem, niczego nie da. To ma być duchowa uczta, a nie szczyt G8.                                                                                                                                                                                                    


2. Nie wstydź się prosić o pomoc

Każda z nas chce być super-bohaterką- to normalne! Ja też jestem perfekcjonistką i „Zosią Samosią” Tylko pytanie: „po co?” i „za jaką cenę”?. To, że poprosisz rodzinę czy znajomych o pomoc w urządzeniu przyjęcia nie oznacza, że stracisz miano „mózgu” całego przedsięwzięcia. Pamiętaj, że na samą uroczystość powinnaś być spokojna i piękna, a nie wkurzona i na dodatek niezadowolona ze swojej fryzury, która przez natłok obowiązków była zrobiona „ na szybkiego”. Jeżeli masz tylko możliwość lokalową i finansową to „wyprowadź” samo przyjęcie poza granice swojego mieszkania.  Ja  często rezygnuję z domówek, ponieważ kosztuje mnie to za dużo nerwów i późniejszego sprzątania. Prawda jest też taka, że chcąc nie chcąc, organizując obiad w domu, to właśnie Ty przejmiesz rolę kelnerki ;) Możesz być pewna, że nie usiądziesz ani na sekundę.  Czasami istnieje możliwość najęcia osób z zewnątrz, które odpowiednio przygotują obiad, oraz przejmą na siebie obsługę Twoich gości. Z własnego doświadczenia jednak wiem, że to ryzykowna gra, gdyż tylko Ty znasz swoją kuchnię na tyle dobrze, aby swobodnie się w niej obracać. Milion pytań od od osób trzecich potrafi często „zabić” i doprowadzić do szalu. Najważniejsze jest to, żebyś pamiętała o wsparciu innych. Historia zna wiele takich przypadków, że przy samodzielnie przygotowanej rodzinnej imprezie, która na przykład  zaczyna się o 16.00, Ty zaliczasz "śpiocha" już o 16.30 :D


3. Postaw na prostotę!

Pamiętaj, że to Pierwsza Komunia, a nie ślub! Najważniejsze w tym dniu jest Twoje dziecko, oraz pozytywna, rodzinna atmosfera. Nie daj się sprowokować tzw: „pierdołami” Nie musisz najmować stylistki, makijażystki i florystki. Pamiętaj, że teraz bardzo modne jest organizowanie przyjęć w stylu boho.

Postaw na kwiaty w wazonie z własnego ogródka, świeczki, lampiony i proste białe serwetki. Taka „biesiadna” impreza na pewno przypadnie do gustu każdemu. Twoje dziecko samo może wcześniej przygotować wiszące rozety czy girlandy.  Zrób owocowe lemoniady w dzbankach i wystaw posiłki w ceramicznych naczyniach. Do tego chleb w koszykach i luźno rozrzucone poduchy. Taka swobodna atmosfera i rezygnacja z nadęcia, na pewno będzie sprzyjać długim rozmowom i sielskim zabawom dzieci. Przecież o to właśnie chodzi, żeby było miło i przyjemnie.

Nie zapraszaj 80 osób na zasadzie "bo wypada". Otaczaj się ludźmi naprawdę Ci przychylnymi i przyjaznymi, bo to oni także tworzą pozytywną energię całego wydarzenia. Zawęź grono gości do naprawdę bliskich Ci osób. Od razu zauważysz, że zaczniesz oddychać pełną piersią :) 


4. To odpowiedni czas na trudne rozmowy.


Opowiedz swojemu dziecku dlaczego w ogóle idzie do komunii. Nawiąż do kultury chrześcijańskiej i tego dlaczego sami- jako rodzice wybraliście taką drogę duchową. Dla mnie ten czas też był bardzo ważny. Powstały pytania dotyczące naszego braku uczestnictwa w przyjmowaniu komunii oraz całej sytuacji rodzinnej. Postaraj się przekazać dziecku, że religia ma wymiar duchowy oraz ten bardziej materialny; czyli instytucjonalny, na który nie mamy zbytniego wpływu. Przy okazji pokaż swojemu kilkulatkowi, że na świecie istnieje wiele innych religii związanych z kulturą, obyczajami czy położeniem geograficznym. Uczmy dzieci tolerancji wobec osób innego wyznania czy ateistów. Pokaż, że fakt, iż ktoś jest niewierzący, wcale nie oznacza, że jest od nas gorszy. Religia powinna rozwijać naszą duchowość pozytywnie, a nie czynić z nas fanatyków. Ja swoim dzieciom tłumaczę, że niezależnie od tego jaka jest nasza sytuacja życiowa powinniśmy patrzeć na drugą osobę przez pryzmat człowieczeństwa a nie religii. Fakt, że zostałam zablokowana przez Kościół, aby w pełni uczestniczyć w nabożeństwie nie oznacza, że jestem zła czy moja miłość do ich ojca jest nieprzyzwoita. Pamiętaj, że te wszystkie instytucjonalne ograniczenia nie mają wpływu na Twój rozwój duchowy oraz Twojego dziecka. Wystarczy chcieć :) 


5. Nie rób niczego na siłę.

Obserwuję, że dużo dzieci przystępuje do komunii „ bo wypada” lub  „będzie fajna impreza”. Czasami wręcz, do boju potrafi włączyć się babcia lub dziadek ze swoimi pięcioma groszami i zmusić dzieciaka  oraz Ciebie do przyjęcia sakramentu… Jestem zdania, że lepiej nie robić nic na siłę. Jeżeli to nie jest Twoja religia, nie czujesz bluesa i wiesz, że i tak po uroczystości zlejesz totalnie tę wiarę- nie rób tego… Nie posyłaj swojego dziecka do Komunii Świętej, jak nie umie się przeżegnać i nie wie po co w ogóle ta cała uroczystość. 

Nauczcie się szanować swoje poglądy i przekaż to też swojemu potomstwu. Możecie być pewni, że Wasze dzieciaki jako dorośli już ludzie podziękują Wam, że nie przeinaczaliście ich rzeczywistości. Nic nie stoi na przeszkodzie, że za kilka lat Twoja pociecha sama dojdzie do wniosku, że jest osobą wierzącą i chce przyjąć sakramenty. Ale jeżeli teraz masz to zrobić lewą ręką za prawe ucho, to odpuść i nie ucz swojego kilkulatka powierzchniowości już od najmłodszych lat. 

Disneyland zamiast komunii?! Hmmm… Ja mówię stanowczo; „NIE!” Jeżeli jesteście niewierzący, wytłumacz dziecku, że po prostu tak jest i już. Może to kilkulatek, ale nie traktuj go jak jakiegoś „przygłupa.” Nie musisz wynagradzać dzieciakowi czegoś, co i tak go nie dotyczy….Fundując drogie wycieczki czy prezenty w zamian za komunijną imprezę, nieświadomie wpędzasz własnego dzieciaka w poczucie winny i wyobcowanie. Takie jest wasze życie i koniec kropka. Wcale nie jest przez to gorsze od innych. Naucz przyjmować na klatę rzeczywistość taką jaka jest i szanować własne życie. Tylko w ten sposób nauczysz tego samego swoje dziecko. 


Autor: Edyta Pazura
zdjęcia:https://pl.depositphotos.com/home.html

Miniaturka postu

Kobiety mojego życia

Jestem kobietą i aż kobietą... Dojrzałą, świadomą, mądrzejszą... Już nie dziewiętnastolatką...... Nie daje się okłamywać i wmówić sobie kolejnych bzdur. Jestem tylko człowiekiem i aż człowiekiem... Czasami mam ochotę, tak jak na tym zdjęciu, schować szkliste oczy za czarnym makijażem. Lubię kiedy ktoś mi mówi: „Nie płacz Ptaszyno.” Staram się nie okazywać światu swoich słabości i na przekór wszystkim jestem sobą. Wraz z upływem lat, staje się coraz większą egoistką... i dobrze! Każda kobieta powinna umieć zawalczyć o siebie, ale i jednocześnie mieć prawo bez tłumaczenia, wylać morze łez... Kiedyś zależało mi na tym, żeby wszyscy mnie kochali i szanowali. Dzisiaj przede wszystkim to ja kocham i szanuje samą siebie. To co myślą o mnie inni jest dla mnie zupełnie nieważne. Niczego już nie oczekuje od drugiego człowieka; wiem, że lepiej być mile zaskoczoną , niż niemile rozczarowaną. 

Już niedługo na imaybebaby.com mój autorski cykl: „Kobiety mojego życia”

Przedstawię Wam sylwetki ważnych i jednocześnie silnych kobiet, które spotkałam na swojej drodze. ich niezwykłe historie i pokaże jak wielka jest nasza moc. To będą prawdziwe, wzruszające, smutne, zabawne, wyciskające łzy, przerażajace i czasami wesołe opowieści. 

W czasach kiedy kobieta- kobiecie wilkiem, chcę pokazać jak bardzo się od siebie różnimy. Nasza różnorodność nie jest jednak powodem do wystawiania sobie wzajemnie negatywnych komentarzy czy wytykania wad. 

Pamiętaj: To co dla Ciebie jest normalne dla kogoś innego może być zupełnie nieznane- a medal ma zawsze dwie strony... 

Miniaturka postu

Dobry zwyczaj?- Nie dotykaj!

Niewątpliwie my kobiety to nieprzejednana mieszanka sacrum i profanum. Z tym drugim, zmierzamy się każdego dnia.  Można śmiało stwierdzić, „że nic co ludzkie nie jest nam obce.” :) Czasami mam wrażenie, że opanowałyśmy większość zawodów świata w jednej osobie: matka, żona, sprzątaczka, kucharka, księgowa, menadżer, nauczyciel,kierowca, hydraulik i elektryk w jednym. To tylko część wykonywanej przez nas czarnej roboty.

Z moim osobistym, kobiecym sacrum, miałam do czynienia  dwa razy w życiu, podczas moich ciąż. Jednak za trzecim razem, porzuciłam to co święte i zabroniłam innym dotykać mojego ciążowego brzucha. „Obmacywaczom” mówię stanowczo; NIE


Gorące wakacje. Jesteśmy w jednym z włoskich, historycznych miast, pełnych starożytnych rzeźb; nagich, muskularnych męskich i żeńskich postaci. Stoję, obserwując turystów i jak się okazuje największe zainteresowanie wzbudza fontanna z postacią nagiego, rzymskiego mężczyzny. Po chwili widzę, jak jedna osoba za drugą ( przeważnie płci żeńskiej) podchodzi do rzeźby i maca kamienistego „siurasa” wydobywając  przy tym z siebie dziwne dźwięki zadowolenia.  „No cóż”- pomyślałam ” Taki mamy klimat…”

Zawsze uważałam, że tkanka miękka jest bardziej atrakcyjna od tej stwardniałej, ale chyba nasz ludzki atawizm, każe nam dotykać tego co inne i jeszcze nie do końca poznane? Z drugiej strony, może to rodzaj jakieś terapii sensorycznej dla dorosłych? Tego nie wiem i chyba wolę dla własnego zdrowia psychicznego nie wdawać się w szczegóły, dlaczego kamienne przyrodzenie budzi tak wiele sensacji… O  ile  zatwardziałemu rzymianinowi takie macanie, zapewne nie przeszkadzało, to mi w ciąży wręcz odwrotnie.


Od zawsze utrzymywałam duży dystans do osób trzecich, przeważnie ten cielesny, który być może stał się dla mnie już obsesyjny. O ile jako niedoświadczona 21 latka, chciałam zachować powagę sytuacji i godziłam się na ostentacyjne dotykanie mojego ciążowego brzucha. Tak, kończąc lat 30- obiecałam sobie, że już nigdy nie zgodzę się na coś, co jest sprzeczne z moimi nawykami.


Kochana kobieto, kochany mężczyzno! Jeżeli zobaczysz brzemienną, nie biegnij do jej brzucha z wyciągniętą ręką,  jakbyś miał sięgnąć po kluczyk do nowego Ferrari. To nie jest święty Graal. Mimo jej błogosławionego stanu, wierz mi… Za sprawą twojego dotyku; ciężarna nie zniesie złotych jajek, nie wygrasz w totka, nie odwróci się zła karta, nie pojawi się nad Twoją głową aureola, samo się w domu nie posprząta i generalnie niczego lepszego się nie spodziewaj. Kobieta ciężarna to nie fontanna, do której można wrzucić złote klepaki w zamian za obietnicę dostatniego życia. Jedyne czego możesz się spodziewać to  szczęścia, że w zamian za „obmacywanko"  jej brzucha nie dostałeś/aś w łeb. 


Oczywiście uwielbiam kiedy mój brzuch dotykają mąż i dzieci. Nie jestem jednak pewna intencji osób trzecich i dostaje furii, kiedy ktoś ze swoimi rękoma próbuje mnie tknąć w zamian za osiągnięcie bajkowego szczęścia, które ma przynieść owe dotknięcie brzucha ciężarnej.. O ile kiedyś nie umiałam nikomu odmówić i zaciskałam mocno zęby, tak dzisiaj po prostu na to nie pozwalam. 

Kiedy jedna z osób, próbowała zaznać legendarnego błogosławieństwa  za sprawą dotknięcia mojego, już dosyć sporego brzucha , powiedziałam wprost, żeby tego nie robiła. Oczywiście wtem pojawiło się magiczne: a dlaczego? 

    „ A no dlatego moja miła, że jakbym obmacywała przyrodzenie Twojego mężczyzny, to raczej nie byłabyś z tego powodu najszczęśliwszą kobietą na świecie”.
    Wiecie co?! Jednego jestem pewna. Z moją rodzimą bezpośredniością jest tak, jak z polską gościnnością. Nie ma sobie równych i na dodatek dzięki niej, od razu osiągamy zamierzony cel :) 

Polecam!

Miniaturka postu

Czarny piątek, biały poniedziałek- czyli moja szara środa

Życie ze znanym aktorem jest dosyć… dziwne. Ktoś sławny cały czas jest na świeczniku i tak naprawdę nie wiedząc do końca czemu, piszę się o każdym aspekcie jego życia. Większość z tych „newsów objawionych” a raczej jakieś 90 % to tzw „licentia poetica” osoby która umyśli sobie, że akurat dzisiaj bierze na tapetę „ Panią X” (Obstawiam, że jej oczy zielone, człowieka- czyli „Panią X’ nigdy nawet nie widziały) 


    Te niczym niezbadane zjawiska nadprzyrodzone, nauczyły mnie jednak dosyć sporo; mam w życiu dużo pokory, cierpliwości i zawsze zanim wyrażę swoją opinię, przez długie miesiące pozostaje bacznym obserwatorem. 

Tak było i ostatnio. Z wielkim zaciekawieniem przyglądałam się niektórym ludziom, którzy w środę rysowali sobie czarną kreskę na ręce jednocząc się z chorymi na  zespół Downa; w piątek szli na czarny protest, a w niedziele dumnie maszerowali z palmą do kościoła. Wiem jednak, że nic mnie już w życiu nie zdziwi. Pozostało mi tylko dalsze „podglądanie”.

Z tych wszystkich historii ostatnich kilkunastu miesięcy nasunęła mi się jedna myśl… Ci co najbardziej walczą o wolność i tolerancję, tak naprawdę tolerują tylko siebie i własne poglądy. Ci drudzy zaś, idąc do kościoła i modląc się o miłosierdzie dla całego świata, zupełnie przy okazji zmówią litanie, aby w czyjąś piątkową czarną parasolkę, pierdyknęła boża błyskawica „sprawiedliwości”.

Ostro to pokręcone wszystko…  


    Ale tak na poważnie. Smuci mnie fakt, że nadeszły czasy, kiedy kobieta- kobiecie jest wilkiem. Zastanawiam się, czy faktycznie tak musi być? Czy zdamy sobie sprawę, że ktoś specjalnie wbija kij w mrowisko; śmiejąc się, obserwuje jak zjadamy siebie nawzajem? Coraz częściej popadamy w bezwzględność, wynosząc samych siebie wraz ze swoimi poglądami na piedestał wszelkiej ludzkiej egzystencji. A prawda jest taka, że każda decyzja nigdy nie jest do końca dobra, każda jest trudna i tak samo każda niesie za sobą określone konsekwencje. 

    Moja mądra mama Krysia. Z dziada-pradziada krakowianka, mawiała mi zawsze: „Pamiętaj dziecko, aby nigdy niczego nie robić od dupy strony…” Podążając tym prostym, ale jakże dosłownym stwierdzeniem; śmiem podejrzewać, że nie  jest trudno zebrać 850 tys podpisów pod czymś, co większości i tak nie dotyczy. Prawda jest jednak taka, że niepełnosprawne, chore dzieci traktowane są w naszym kraju jak margines; z brakiem dostępu do tanich lekarstw, rehabilitacji i zasiłków. Kolejny rząd funduje im „jakąś” egzystencje, a nie życie- przy tym wymagając postaw heroicznych. Trochę to właśnie wszystko zakrawa mi o  „krysiowe” - „od dupy strony”- które w historii Polski przewija się już od czasów Mieszka - czyli od zawsze…Znamienne jest jeszcze to, że mężczyzna niczym wojownik z komiksów Marvela, kiedy dowiaduje się, że czeka go życie przy chorym dziecku, nagle za pomocą swych magicznych mocy, ulatnia się w inną przestrzeń czasową… 

Łatwo jest powiedzieć „masz usunąć” lub „masz urodzić”. Trudniej za to, jest podać rękę drugiej osobie, bez względu na to czy jej poglądy zgadzają się z naszymi, czy też nie. Najzwyczajniej w świecie szepnąć „Nie bój się -możesz na mnie liczyć”. 

    To nie nasza wiara, kolor skóry, orientacja, poglądy czy przekonania świadczą o naszym człowieczeństwie- ale wrażliwość na drugiego człowieka…Szkoda, że w swoich nieustraszonych walkach o własne przekonania, zapominamy o drugim człowieku. A najbardziej smutne jest to, że my kobiety stajemy naprzeciwko siebie, po dwóch stronach barykady.

Miniaturka postu

„Gówniara” „Dziewczynka z PKP”- czyli miłość z różnicą wieku w tle.

Dostaje od Was bardzo dużo zapytań dotyczących relacji z dużo starszym partnerem. Wiele z Was wchodzi dopiero w taki związek i często pyta się mnie jak to jest. Hmmm…. Psychologiem, socjologiem ani seksuologiem nie jestem. Mogę Wam jednak napisać, jak to wyglądało z mojej perspektywy. Klient prosi- klient ma.

Otóż moja Droga Koleżanko, jeżeli poznałaś dużo starszego mężczyznę możesz być pewna, że powieści z serii Danielle Steel to pikuś w porównaniu do tego co Cię czeka. 

1) Znajomi Twojego nowego partnera to prawdopodobnie towarzystwo w wieku 40+ do 50+. W związku z tym, większość koleżanek Twojego chłopaka będzie chciało pokazać Ci , gdzie Twoje miejsce i jak tylko będą miały okazje- „ugryzą” Cię tu i ówdzie- delikatnie podbudowując swoje niemłode już ego, kosztem Twoich młodzieńczych emocji. Nie wyobrażaj sobie, że ktokolwiek stanie w Twojej obronie. Partner będzie próbował obrócić żenujący komentarz koleżanki w żart,a Ty możesz być więcej niż pewna, że swój wieczór spędzisz w raczej grobowym nastroju… Masz dwa wyjścia: Albo przepłakać całą noc, albo sprowadzić inteligentnie i  z klasą koleżankę swojego „chłopaka” do parteru. To ciężka sztuka- bo jak tylko przegniesz, to całe towarzystwo będzie miało pretekst, żeby właśnie Ciebie nazwać „chamicą’. Ja pierwsze 5 lat przepłakałam, póżniej milczałam, a teraz jak ktokolwiek próbuje mi udowodnić, że straszy wiek idzie w parze z jego/jej inteligencją, to szybko udowaniam im, że tak doprawdy nie jest. 

2) Jeżeli Twój nowy, świeży, dużo starszy partner miał partnerkę, narzeczoną, żonę, etc- to jednym słowem- MASZ PRZEKICHANE PO CAŁOŚCI. Choćbyś zdobyła Nagrodę Pulitzera i zrobiła jednocześnie profesurę z nanotechnologii- to i tak zawsze będziesz „tą” złą. Jeżeli ktokolwiek mówi o gorszym i lepszym sorcie- bądź pewna, że w oczach innych będziesz z góry traktowana jak  powód wszystkich nieszczęść, chorób, zawodowych zawirowań swojego starszego towarzysza. Gdyby przez Polskę, przeszły plagi egipskie- zapewne, Ty będziesz za to odpowiedzialna. Mało tego, była partnerka Twojego starszego chłopaka, pójdzie w miasto i wraz ze swymi krokodylimi łzami będzie opowiadać Baśnie 1001 nocy z Tobą i jej ex w roli głównej. Recepta jest tylko jedna- niech Ci powiewa to luźnym żaglem, bo w przeciwnym razie skończysz z głęboką depresją, a wyglądem zaczniesz przypominać Marylina Mansona. 

3) Jeżeli na pewno zdecydujesz się na bycie z dużo starszym mężczyzną- poproś go o miesięczną przerwę. Powiedz, że dostałaś w pracy dodatek pielęgnacyjny  i wyjedz do innego miasta w celu zadbania o siebie. Idź do kosmetyczki, fryzjera, ortodonty, stomatologa i na zakupy zanim ostatecznie zdecydujesz się na związanie z dużo starszym partnerem. Później oczywiście będzie to możliwe, ale za każdym razem, będzie to gorąco komentowane. Ty korzystasz z jego pieniędzy, a on pewnie chce Cię „stuningować” bo  wiek już nie ten, a co za tym idzie, zapewne ma problem z erekcją…Możesz być pewna Moja Droga, że jeżeli zapragniesz zrobić coś dla siebie i choćby on groszem nie śmierdział- to będzie to wystarczający powód dla innych, żeby wytłumaczyli swojej zbolałej głowie- że to nie miłość, tylko ten obdarty, skórzany portfel jest powodem Twojego zamiłowania do jego osoby. Ja za swoje sześć licówek u góry powinnam się tłumaczyć całe życie- zrobić rachunek sumienia, przejść drogę pełną rozżarzonych węgli i na koniec dokonać samospalenia. Powinnam się przyznać i przeprosić cały świat, że to zrobiłam- a temat ten i tak będzie wałkowany z równie dużym podnieceniem, co przyczyny karamboli rządowych limuzyn. Ciebie czeka to samo- tylko komentowane będzie w mniejszym towarzystwie ;)- Szczęściaro!

A teraz tak na poważnie. Nie, możesz się przejmować tym, co myślą inni, bo w przeciwnym razie będziesz mijała swoje szczęście na każdym skrzyżowaniu. Podgryzać Cię  będą zawsze- to na pewno. Ale jednego możesz być pewna; ci co to robią, nie skończą dobrze. Ty będziesz dalej szła przez życie, a oni z wypiekami na twarzy kolejne lata spędzą, zastanawiając się nad tym, jak Cię chwilowo unieruchomić. 

Miłość nie zna wieku, a ta różnica to fizyczność, która często płata figle…Wiem, co piszę… Może, pewnego, pięknego dnia okazać się, że to Ty będziesz potrzebowała jego pomocy; aby założył Ci buty, ubrał bluzkę lub podał herbatę

My przez te prawie 12 lat przeszliśmy odmianę rzeczownika „ miłość” przez wszystkie przypadki, a nasze docieranie się kosztowało nas wielokrotną  „wymianą okładzin hamulcowych” Były wspaniałe, piękne chwile; ale ja kto w życiu bywa- problemy zdrowotne, zawodowe czy finansowe. Wspólne życie przynosi nam wiele uśmiechów, ale nie mniej problemów i rozczarowań… 

Ja, jednak nie wyobrażam sobie swojego życia przy innym człowieku. Nie mogłabym z nikim innym dzielić łóżka, nikomu innemu urodzić troje dzieci i nie chciałabym z nikim innym przeżywać  każdego kolejnego dnia. Nie wyobrażam sobie zapachu innego mężczyzny w domu, a wszystko co jego, jest już takie moje i osobiste. Na sam koniec- nie wyobrażam sobie okazywać swoich łez i słabości przy kimś innym. Wiem, że to jedyna osoba na świecie, która wspiera mnie w każdej chwili. Ani przez sekundę nie umiem zobaczyć swojego odbicia, bez niego u swojego boku.

Jeżeli więc, spotkasz dużo starszego mężczyznę- wiedz, że różnica wieku będzie Waszym najmniejszym problemem. Bierz co Ci daje życie, wyobraź sobie, że wszystkim tym, którzy Ci źle życzą, otwierasz parasolkę w d…. i bądź szczęśliwa… Bo nikt inny, tego szczęścia Ci nie da….